Zapach teatru. Wywiad z Grażyną Rogowską

18:31

Nikt nie spodziewał się, że zostanie aktorką. Ona sama nigdy o tym nie myślała. Marzyła o karierze baletnicy. Niespodziewanie pojawił się teatr. I chociaż sama nie była do niego przekonana, to dzisiaj on jest wyznacznikiem jej życia. – […] przyszedł taki moment, że teatr stał się moim życiem – mówi Grażyna Rogowska

/fot. Aneta Wasiewiczówna, W małym dworku, S. I. Witkiewicz/

Agnieszka Kobroń: Czym jest dla ciebie teatr?
Grażyna Rogowska: Zabrzmi to trochę banalnie, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że teatr to moje życie. Zaczęło się od pasji, później przerodziło w styl życia, a następnie przyszedł taki moment, że teatr stał się moim życiem.

Kiedy rozpoczynałaś swoją przygodę z aktorstwem jak wyobrażałaś sobie ten zawód?
Myślałam o nim niezwykle powierzchownie, zupełnie nie wiedząc, czym ten zawód jest. Nie interesowałam się teatrem we wczesnej młodości, tak naprawdę marzyłam o tym, żeby zostać tancerką. W pewnym momencie mojego życia, pod koniec liceum, kiedy okazało się, że na profesjonalną karierę baletową już za późno, pojawił się pomysł zostania aktorką. Byłam w pewnym studium baletowym przy teatrze częstochowskim i tam miałam możliwość zobaczenia, czym jest teatr. Poznałam go po zapachu (śmiech). Przebywałam często za kulisami, na scenie, obserwowałam aktorów i w którymś momencie pomyślałam sobie, że jeśli nie taniec to może teatr? Ale to było kompletnie bez przekonania.

Decyzja, żeby zostać aktorką była bardzo spontaniczna…
Tak zgadza się. Bez żadnej wiedzy jak to wszystko wygląda zdecydowałam, że chcę zostać aktorką. Potem był taki moment, że w klasie maturalnej dostałam się do studium aktorskiego w Warszawie i przyszłam do niego z nastawieniem, że teatr jest pełen braw, kwiatów, splendoru i pieniędzy. Po rozmowach z innym aktorami szybko zrozumiałam, że jest czymś kompletnie innym niż myślałam. Prawdę mówiąc dopiero wtedy zaczęła się moja miłość do teatru. Odkryłam, że jest on czymś więcej niż tym samy blichtrem, że może być niezwykłą psychoterapią, zmieniać świat, dotykać najgłębszych pytań. Kiedy znalazłam się w teatrze odkryłam, jak piękny on jest, że jest kwintesencją świata i byłam bardzo zadowolona z mojego wyboru. Później przyszedł też inny etap. Etap rozczarowania. Bo nagle okazało się, że praca w teatrze to ciężki kawałek chleba, o czym nie miałam wcześniej pojęcia. Może to i lepiej, bo gdybym wtedy wiedziała, jak trudna to jest droga, miałabym więcej wahań. Z perspektywy czasu nie żałuję, ale aktorstwo to ciężka droga i trzeba być niezwykle odpornym psychicznie, żeby ją przejść i z niej nie zrezygnować.

Byłam bardzo zaskoczona, kiedy w jednym z twoich wywiadów przeczytałam, że zadzwoniłaś do Teatru Nowego w Poznaniu i Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, żeby przyjęto cię do pracy – na co wtedy liczyłaś?
To było spowodowane młodością, kompletnym brakiem świadomości, spontanicznością i bezkarnością młodzieńczą. Dopiero potem życie zweryfikowało brutalność tego wszystkiego. Wtedy byłam przekonana, że dwuletni kurs aktorski to prawdziwa szkoła aktorska. Założyciel pierwszego prywatnego studium aktorskiego w Wolnej Polsce tłumaczył nam, że po tej szkole jesteśmy aktorami, że nie potrzebujemy już szkoły aktorskiej. Życie jednak zweryfikowało, że egzaminy są potrzebne. Do studium aktorskiego poszłam w klasie maturalnej. Tak po prostu wyjechałam z Częstochowy i zmieniłam całe swoje życie, ku rozpaczy mojej rodziny. Jedyną osobą, która mi wtedy pomogła był mój ojciec. Powiedziałam mu: tato, albo mi pomożesz, albo zrobię to sama. Ojciec wyrywał sobie wszystkie włosy z głowy, ale mi pomógł.

Do opolskiego teatru zostałaś przyjęta przez taką właśnie rozmowę telefoniczną. Twoja młodzieńcza naiwność i odwaga jednak przyczyniły się do tego, że znalazłaś pracę w zawodzie. Długo przekonywałaś ówczesnego dyrektora, żeby ci zaufał i dał etat w teatrze?
Ten telefon zadziałał, ale dyrektor z pewną rezerwą do mnie podchodził. Później z nim o tym rozmawiałam i powiedział mi, że był mnie po prostu ciekaw. Kiedy do niego zadzwoniłam współtworzyłam w Puławach Teatr Studio Aktorskie i grałam tam swoje spektakle m.in. recital i przekonywałam dyrektora, że mu je pokaże, a on się zgodził. Później dowiedziałam się, że tak naprawdę myślał, że jeśli nie wyjdzie mi aktorstwo, to zatrudni mnie w dziale literackim teatru. Więc kiedy przyjechałam do Opola, a on zapytał mnie, co myślę o pracy biurowej bardzo się oburzyłam. Ale jakoś w końcu zrozumiałam, o co chodziło i przeszłam tę drogę, którą nakazuje państwo, czyli egzaminy eksternistyczne i wszystko inne, co było trzeba, żeby zostać aktorką.

Twoim debiutem w opolskim teatrze był spektakl Ania z Zielonego Wzgórza – pamiętasz co wtedy czułaś będąc na scenie?
Doskonale to pamiętam! To było dwadzieścia lat temu, a wydaje mi się, że od tego momentu upłynęło, co najwyżej pięć lat.

Masz gdzieś nagranie z tego spektaklu?
Na pewno było nagranie, niestety mam tę przypadłość, że nie dokumentuje mojej drogi teatralnej, czego ogromnie żałuje. Co jakiś czas przypominam sobie o tym i obiecuje, że to zrobię, po czym mija czas, a ja nic w tym kierunku nadal nie zrobiłam. Wiem, że powinnam i to jak najszybciej, bo wszystko się niszczy. Każdego roku obiecuję sobie, że zacznę, niestety mam z tym ogromny problem (śmiech).

/fot. Jak w starym kinie, recital piosenki M. Fogga, http://www.gra.jasky.pl//

Po wielu latach pracy w teatrze w Opolu przyszedł czas na zmiany w twoim życiu. Wyjechałaś do Warszawy. Dlaczego zdecydowałaś się na taki krok?
Wyjazd do Warszawy spowodowany był dwoma czynnikami. Z jednej strony były to moje osobiste sytuacje życiowe. Przechodziłam bardzo duży kryzys i miałam takie poczucie, że doszłam do ściany i albo zacznę wszystko od nowa, albo zwariuje. Z drugiej strony natomiast było to spowodowane zmęczeniem bycia w małym zespole, w małym mieście przez wiele lat. Myślę, że Jerzy Grotowski miał rację pisząc kiedyś, że tak naprawdę wydolność życia w zamkniętym zespole aktorskim to około siedmiu lat. Przez pierwsze lata pracy byłam bardzo entuzjastyczna, ale w pewnym momencie poczułam wypalenie zawodowe. Praca przestała sprawiać mi przyjemność. Miałam poczucie tego, że w Opolu osiągnęłam już wszystko, co byłam w stanie osiągnąć. Wtedy zrozumiałam, że muszę coś zmienić. Życie pokazało jednak, że nie do końca wyjechałam. Chciałam odejść zupełnie z teatru w Opolu, ale ówczesny dyrektor zaproponował mi pracę na pół etatu, zgodziłam się i przez pierwszy rok bycia w Warszawie jeździłam do Opola. Potem zmienił się dyrektor, który niespodziewanie zaproponował mi dalszą współpracę i znowu złapałam się tego bezpieczeństwa, tej deseczki ratunkowej. Po rozmowie z innymi aktorami, wiedziałam już, że z pracą w Warszawie to różnie bywa. W pewnym momencie dyrektor zaproponował mi przejście na cały etat i mimo, że każdy rok jest niepewny i wydaje się być już tym ostatnim, to ciągle płynie i za rok obchodzę dwudziestolecie pracy w Teatrze w Opolu.

Jak zamierzasz świętować swój jubileusz?
Mam tak, że nie lubię obchodzić własnych urodzin czy imienin i podobnie jest z jubileuszem. Nie myślałam o tym jeszcze. Może by wypadało jakoś uczcić te lata pracy w Opolu, ale chyba odpuszczę (śmiech).

Jak wspominasz swoje początki w Warszawie?
Po wielu latach bycia w małym mieście, w którym tak naprawdę się dusiłam, przyjechałam do miasta, w którym mogłam odetchnąć, poczuć anonimowości i wolność. Dało mi to bardzo dużo energii i było dobre psychicznie. W Warszawie miałam także wielu przyjaciół, więc nie przyjechałam w nic. Oczywiście pod względem zawodowym było i jest różnie, o pracę trzeba walczyć, ale kocham Warszawę.

Aktorstwo to zawód można powiedzieć na walizkach. Ciągłe wyjazdy od jednego teatru do drugiego. To wymaga bardzo wielu poświęceń, nie jest ci czasami z tym ciężko?
Bardzo ciężko. Uważam, że poniosłam ogromne koszty w życiu osobistym przez to, że żyje w teatrze. Nie ma się co nad tym rozwodzić, bo tak potoczyło się życie. Z perspektywy czasu widzę jednak, że koszty poniosłam ogromne, dlatego czasami wydaje mi się, że mogłabym być takim mentorem dla młodych adeptów, czy kolegów z branży (śmiech). Być może jest to kwestia mojego silnego zaangażowania, bo jestem taką osobą, która albo w coś wchodzi na sto procent, albo w ogóle i może na tym polega mój błąd. Ale myślę, że teatr tego wymaga, że ciężko prowadzić życie osobiste czy rodzinne mając wciąż niepewną sytuację życiową. To też nie jest tak, że dokonałam pewnego wyboru, tak po prostu potoczyło się moje życie. Czasami mam poczucie, może i błędne, że jakbym miała inny zawód to łatwiej byłoby mi założyć rodzinę, niż w sytuacji, kiedy jestem na ciągłych walizkach nie wiedząc co będę robiła za rok, za miesiąc.

/fot. http://www.gra.jasky.pl//
Zawód aktora wymaga także poświęcenia fizycznego i to niemałego. Podczas premiery spektaklu Wszystko jutro, czy lalki wybawione grałaś ze złamaną nogą. To pokazuje jak aktorstwo i wszystkie przygotowania związane z powstaniem spektaklu są dla ciebie ważne.
To jest tylko jeden z wielu przykładów jak teatr jest wymagający i bezwzględny. Grałam ze złamaną nogą, ale również wielokrotnie, tak jak i inny aktorzy, grałam gdy byłam poważnie chora. Bardzo dobrze pamiętam jak musiałam grać spektakl w czasie, gdy umierał mój tata. Przydarzyło mi się to, o czym mówili profesorowie w szkole, że z niezagrania w spektaklu zwalnia tylko śmierć aktora i coś w tym jest. Grałam już w wielu trudnych sytuacjach życiowych, ale praca w teatrze to praca w zespole. W sytuacji, kiedy jeden element odmawia sypie się cała konstrukcja, także bardzo ciężko powiedzieć „nie”. Szczerze mówiąc, nie pamiętam sytuacji w moim życiu, żebym nie zagrała spektaklu w wyniku sytuacji życiowych bądź zdrowotnych. Taki zawód. Ta praca z zewnątrz wygląda na bardzo piękną, gładką i przyjemną, a w rzeczywistości jest zupełnie inna, to rzadko widać.

W swoim dorobku masz liczne nagrody m.in. trzy Złote Maski, nagrodę Grand Prix 36. Opolskich Konfrontacji Teatralnych za rolę w spektaklu A ja, Hanna czy Złoty Liść za najciekawsze wydarzenie artystyczne w sezonie 2008/2009. Czy, któraś z otrzymanych nagród jest dla ciebie szczególnie ważna?
Mam dość sporo nagród, ale to nie przekłada się na tzw. karierę zawodową. Z nimi jest tak, że w momencie dostania czujesz wielkie szczęście i poczucie satysfakcji, że ta praca ma jakiś sens, ale to jest bardzo krótkie uczucie. Za chwilę nikt o tym nie pamięta, nawet ty. Nie mam jakiejś ulubionej nagrody. Mam te trzy Złote Maski, które mają bardzo fajny wizerunek, więc trzymam je na pianinie. Ale z perspektywy czasu te nagrody nie mają znaczenia. One są bardzo ulotne. Cieszę się ogromnie, że je dostałam, bo to pokazuje, że moja praca jest dobra. Ale jak już wspomniałam te nagrody są ulotne, jak ptak…

/fot. A, ja Hanna wg "Trenów" J.Kochanowskiego, http://www.gra.jasky.pl/ /

Zobacz także

2 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE