Sprawa Gorgonowej, reż. Wiktor Rubin

08:25

Ta historia to dramat rodzinny. Kryminał, który nagle staje się bestsellerem. W obliczu wielu niewyjaśnionych i zmieniających się wersji wydarzeń sąd wydaje wyrok skazujący. Rita Gorgonowa, a właściwie Emilia Margerita Ilić Gorgonow zostaje oskarżona o zamordowanie siedemnastoletniej Elżbiety (Lusi) Zarembianki. I chociaż ta historia wydarzyła się kilkadziesiąt lat temu, dzisiaj rodzina oskarżonej domaga się ponownego śledztwa. Szuka nowych dowodów, nowych zbiegów okoliczności. Toczy walkę z czasem tylko po to, aby pamięć po Ricie Gorgonowej nie była deptana po wsze czasy

Emilia Margerita Ilić Gorgonow urodziła się w 1901 roku w Kninie, na terenie dzisiejszej Chorwacji. Była kobietą urodziwą, w której zakochał się oficer armii Cesarstwa Austro-Węgierskiego, porucznik Erwin Gorgon. Zamieszkali we Lwowie, u teściów. Kiedy mężczyzna stracił pracę popadł w depresję, zaczął korzystać z usług prostytutek, a w końcu porzucił żonę i dziecko wyjeżdżając do USA. Podejmował jeszcze próby sprowadzenia do siebie rodziny, jednak kiedy doszły do niego informacje, że żona go zdradza ostatecznie zerwał z nią kontakt. Pewny pozostaje fakt, że Rita swoją urodą przyciągała wielu mężczyzn i chętnie w ich towarzystwie przebywała. Czy dopuściła się zdrady, nie wiadomo. Prawdopodobnie to bracia i ojciec Erwina, którzy starali się o względy kobiety, i zostali przez nią odrzuceni, zemścili się na niej. Zabrali jej syna, wyrzucili z domu. Rita Gorgonowa rozpoczęła kurs pielęgniarski, a dorabiała sobie, jako guwernantka. Tak trafiła do domu lwowskiego architekta Henryka Zaremby. Początkowo zajmowała się jego dziećmi, Lusią i Stasiem, później stała się także jego kochanką. Czterdziestojednoletni architekt doczekał się kolejnego dziecka z osiemnaście lat młodszą od siebie kobietą. Sielanka rodzinna trwała dopóki Lusia nie zaczęła sprzeciwiać się związkowi swojego ojca, oskarżając guwernantkę o liczne romanse. Henryk, pod naciskiem córki, postanawia ostatecznie zerwać romans.

Historia, która wydaje się być tylko opowieścią o odrzuconej kobiecie staje się najgłośniejszą sensacją II Rzeczpospolitej. W nocy z 30 na 31 grudnia 1931 roku dochodzi do okrutnej zbrodni. Lusia Zarembianka zostaje zamordowana dżaganem (kilofem do kruszenia lodu). O zabójstwo oskarżono Ritę Gorgonową, która już kilkakrotnie miała grozić dziewczynce śmiercią. Według sądu dokonanie takiego czynu było jej jedynym ratunkiem przed ostatecznym zerwaniem z Henrykiem. Kluczowe stały się zeznania czternastoletniego Stasia, który znalazł zamordowaną siostrę. Powiedział, że widział jakąś postać za choinką, którą utożsamił z guwernantką. Jednak swoje zeznania zmieniał aż dziewięciokrotnie, podobnie jak Rita Gorgonowa, która nie przyznając się do winy zmieniała swoje wersje wydarzeń. Proces kobiety stał się na tyle głośny, że sprzedawano na niego bilety, a prasa pisała wyłącznie o niej, nadając Ricie – po raz pierwszy w historii – określenie „dzieciobójczyni”. (Więcej na ten temat można przeczytać tutaj i tutaj).

Życie Gorgonowej stała się na tyle interesująca, że oskarżona była bliska podpisania umowy o prawo do sfilmowania swojej biografii z amerykańskimi filmowcami. Kiedy jednak zapadł wyrok skazujący, ci nie odezwali się już nigdy więcej. W tych okolicznościach o spektaklu Wiktora Rubina Sprawa Gorgonowej wypada zacząć opowiadać od tyłu, bo to właśnie na konwencji filmowej reżyser opiera swoją sztukę. Korzystając z półzbliżenia i pomocy Szymona Czackiego (aktor wciela się w rolę Amerykańskiego Producenta) filmuje kobietę nieustannie podkreślając jej piękno, urodę i wdzięk. Szkoda, że reżyser nie utrzymał tej konwencji przez cały spektakl, bo wtedy mogłoby być naprawdę interesująco. Zwłaszcza, że kolacja u Zarembów w noc morderstwa podpatrywana dzięki oku kamery jest efektowna i skupia uwagę. I chyba tylko ona jedna. Tak jak z wielkiej kariery nie wyszło nic tak i tutaj wśród wielu pomysłów historia Rity Gorgonowej zostaje spłycona i na siłę zamknięta w niewielkiej przestrzeni i krótkim czasie. Reżyser próbując nie ustosunkowywać się do żadnej z wersji zdarzeń odziera całą historię z jej kontrowersyjności tworząc coś, co ogląda się z (wielkim) bólem w klatce piersiowej.

Widz gubił się w śledzeniu tych wszystkich projekcji. Musiał nieustannie wybierać pomiędzy wyświetlającymi się na suficie zapisami wariografu; napisami na jednej ze ścian, które nieudolnie tworzone były przez Ewę Kaim (jej rola ograniczyła się wyłącznie do wciskania liter na klawiaturze komputera); nagrywanym filmem na ekranie telewizora, i w końcu tym, co działo się na scenie. A jak wybrać spośród tylu możliwości rzecz najkorzystniejszą skoro wszystko było puste i wyświechtane? Złe w najczystszej swej postaci. Widz wzdychał z niedowierzania, upewniał się czy reakcje sąsiadów są podobne do jego i co kilka sekund zerkał zegarek pytając cicho jak długo to jeszcze potrwa. Aby w końcu, na zaledwie jedną minutę zainteresować się nieznanymi postaciami. Bo oto na scenę zostają sprowadzeni prawdziwi skazańcy, którzy po części (bo i nie wszyscy) przyznając się do swoich występków. I tylko te postacie wydają się być najbardziej spójną częścią spektaklu, otwierającą go i zamykającą. Pojawiają się na początku sztuki, znikają, aby w końcowych minutach Sprawy Gorgonowej przedstawić prawdziwy powód swojego występu. Ale co miała na myśli Marta Ścisłowicz całując wszystkich w usta, to nie mam pojęcia. Chwila zastanowienia i kolejna lawina pytania – dlaczego reżyser skorzystał z takiego zabiegu, co miał na myśli, czy rzeczywiście było to potrzebne?

Całość sztuki Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak oparła się na przedstawieniu niedoli i rozwalonego życia Rity Gorgonowej. Surowość i początkową pustkę scenografii porównać można do samotności kobiety odrzuconej, której życie rozpadło się na miliony kawałków niezależnie od tego czy była winna czy nie. W drobnych szczegółach po scenicznej przestrzeni ukryto także elementy, które mniej lub bardziej miały kojarzyć kobietę z czynem, o który została oskarżona. Historia „Gorgonichy” – bo tak Ritę Gorgonową nazwało społeczeństwo – stała się pokazem, a raczej wystawą Marty Ścisłowicz, która wciela się w rolę tytułową. Wiktor Rubin pozwolił jej na wiele i jak dla mnie z nienajlepszym skutkiem. Aktorka przekoloryzowała swoją postać. Za dużo dodała umiejętności nieswoich i odebrała to, co postaci nadawało charakter. Batalia zmagań z rolą trwała cały spektakl. Aktorka nieustannie prowokowała widza, każąc się bić, pluć po sobie, a w końcu z tej bezsilności ubrała reklamówkę na głowie i sama wymierzyła sobie karę. Jej postać śmieszy i denerwuje zarazem. Bo ciężko jest patrzeć na te rozwydrzone grymasy twarzy i udawaną histeryczność postaci. Jej sztuczność bije z każdej sceny i z każdego jej ruchu.

Moment z hipnotyzacją Rity Gorgonowej podsumować można jednym słowem: żenada, bo słowa wypowiadane przez nią są denne i tandetne. I jeszcze na dokładkę powtarzająca się scena o tym, w jaki sposób pod drzwiami pokoju Lusi znalazł się kał. W tym momencie postać tytułowej bohaterki i „aktorskie wyczyny” Marty Ścisłowicz staje się już nie do wytrzymania. A aktorzy jakby zdominowani przez postać kobiety nie odnaleźli się w ogóle obok niej. Juliusz Chrząstkowski, jako Henryk na scenie tylko stoi, siedzi i co jakiś czas wypowiada krótkie frazy. Jaśmina Polak w roli Lusi ginie w przestrzeni wydarzeń, a jej śmierć staje się kabaretem i to w nienajlepszym wydaniu. Natomiast Staś (Krzysztof Zarzecki) podobnie jak Elżbieta (Urszula Kiebzak), pierwsza żona Henryka, pojawiają się na scenie bez większego echa, i chyba tylko po to, żeby po niej pobiegać. Szczerze mówiąc, nikt nie poczułby różnicy, gdyby tych postaci w ogóle nie było. I na dokładkę Spikerka zwana Radioodbiornikiem (Katarzyna Krzanowska), która co jakiś czas obwieszcza zmieniające się dni tygodnia nie szczędząc przy tym publiczności licznych reklam, lokowanych zapowiedzi ani przypadkowych piosenek, które nie wiedzieć, czemu znalazły się w tym, a nie innym miejscu.

Jak masz cug, a nie masz ciągu wypij wodę z wodociągu – jedyny moment, w którym publiczność uśmiechnęła się i to na krótką chwilę. Powiecie z głupoty? Oj nie, bo w obliczu tego spektaklu ten moment wydaje się być największym sukcesem. I tak jak bezsensowne może wydawać się to zdanie, tak całość spektaklu jest jeszcze bardziej bezsensowna. Przy takiej historii i takich możliwościach myślałam, że duet Rubin-Janiczak powali na kolana, że widz będzie płakać, bo spektakl się już skończył, a on chciał zobaczyć jeszcze więcej. Tymczasem spektakl Sprawa Gorgonowej to idealny przykład tego jak dobrą historię można przedstawić w niedobry sposób. Jak zawalić coś, co mogło okazać się sukcesem i to naprawdę wielkim. A tak, w pamięci pozostanie jedynie odliczanie Jerzego Korzewskiego: trzy, dwa, jeden, zero i już… Koniec. The end. Finito i już nigdy więcej.

/fot. Magda Hueckel/

Sprawa Gorgonowej
Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej
reżyseria: Wiktor Rubin 
dramaturgia, kostiumy: Jolanta Janiczak
scenografia, reżyseria światła: Michał Korchowiec
muzyka: Bartosz Dziadosz
kostiumy, wideo: Hanna Maciąg
obsada: Szymon Czacki, Roman Gancarczyk, Urszula Kiebzak, Juliusz Chrząstowski, Jaśmina Polak, Zygmunt Józefczak, Katarzyna Krzanowska, Marta Ścisłowicz, Bogdan Brzyski, Ewa Kaim, Krzysztof Zarzecki, Jerzy Korzewski

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE