Makbet, reż. Rafał Matusz

14:32

Z dawnych epok przenieśmy się do współczesności. Do świata gangsterskich klimatów i gangsterskich rodzin, w których to rosyjską ruletkę podaje się wraz ze śniadaniem. Nie pomylmy jednak tego z filmem akcji, bo tutaj o Szekspirze będzie mowa. O jego Makbecie, który z łatwością wpisuje się w każde realia i to bez żadnych modyfikacji


W gangsterskim światku toczy się szekspirowski dramat, gdzie bronią wymachuje się przy każdej nadarzającej okazji. Po scenie (całej scenie) przechadzają się dostojnie ubrani – w kolorze czerni – państwo. Tylko jeden z nich, Dunkan (Mariusz Szaforz), wyłamał się i jako szef mafii lata w białym garniturku i czarnych okularkach, wyglądając lepiej niż niejeden taki szef promowany w amerykańskich filmach. Jednym słowem: król królów, boss bossów. A że taki z niego ważny elegancik, to staje się pierwszym kandydatem do otrzymania przysłowiowej kulki. Makbet ze swoją żoną na czele, taki właśnie zamach planują. Pewnie sami nigdy by nawet o tym nie pomyśleli, gdyby nie trzy wiedźmy (Jolanta Januszówna, Matylda Baczyńska, Monika Wenta) i ich przepowiednia. Od czarów do zabójstwa tylko jeden krok, a potem to już jak z górki: jedna śmierć za drugą.

Już od samego początku wszystko wskazywało na to, że wiedźmy nie pozwolą publiczności o sobie zapomnieć. Bo kiedy wchodziło się do sali, one już czekały. Biegały, krzyczały, uderzały w ściany. Rozpraszały uwagę widowni jak tylko mogły. Wtedy działały jeszcze w pojedynkę, na scenie tworzyły już zgrany tercet. Uświetniały spektakl. Były zupełnie inne niż cała jego konwencja, bo wyrwane z tego mafijnego światka. Na scenie pojawiały się nie tylko z jakąś przepowiednią, ale również po to, aby rozluźnić atmosferę i zagwarantować publiczności trochę dobrego humoru. Podobny podmuch świeżości do spektaklu wniosła jeszcze muzyka (Łukasz Borowiecki) i scenografia (Hanna Szymczak). Ta pierwsza odbijała się od ścian widowni i z wdziękiem uderzała w publiczność. Przenikała wszystkich i wszystko. Niczym się nie przejmując unosiła się nad widzami pogłębiając w nich uczucia i emocje towarzyszące spektaklowi. I w końcu ta druga, czyli scenografia, nowoczesna i nowatorska z jeżdżącym pokojem, barowym wystrojem, surowością i żelastwem. Zmieniała się błyskawicznie, tak jak błyskawicznie zmieniali się aktorzy. To ona była największym plusem spektaklu.

Z większością aktorów też było na plus i ta większość zasłużyła na słowa pochwały, bo to, co pokazali było naprawdę dobre, chociaż różnie w spektaklu bywało. Z mniejszością było już nieco gorzej, bo wprawiła tylko w uczucie złości i zdenerwowania. Na tle wszystkich aktorów wyróżniał się tytułowy bohater grany przez Ireneusza Pastuszaka – niewątpliwie gwiazda spektaklu. Przyjemnie oglądało się jego grę, żonglerkę uczuciami Makbeta i błyskawiczną zmianę zachowania tej postaci. W takim wykonaniu bohater z postaci rozdartej, słabej, zmanipulowanej stał się bohaterem silnym, uparcie dążącym do celu i złym do szpiku kości. Taka przemiana aktora wyglądała naturalnie i prosto, tak iż niejedna osoba mogłaby pomyśleć, że większego wysiłku w tym nie było. A był i to niemały, i przez wielu niemożliwy do wykonania – tym chętniej i niżej chylę czoło przed Pastuszakiem, bo takich umiejętności może pozazdrościć mu niejeden aktor. Nieodłącznym „elementem” postaci Makbeta, była jego żona – Lady Makbet (Katarzyna Janekowicz). Wyniosła, ale dostojna. Rządna władzy, która przez swoją piekielną naturę ściąga męża na samo dno. W jej postawie nie widać żadnych emocji, była po prostu surowa i zła. Tak ją przynajmniej odbierano. Naprawdę – stara się nie pokazywać swoich uczuć i cierpień. Jej postać to chodząca zagadka, która dała Katarzynie Janekowicz pole do pokazania własnej interpretacji Lady Makbet i popisu gry aktorskiej. I szczerze mówiąc ciężko byłoby wyobrazić sobie kogoś innego w tej roli.

Rafał Matusz reżyserując spektakl Makbet w żaden sposób nie odniósł się do średniowiecznych realiów i całego Szekspira umieścił w świecie współczesnym, tylko z tekstem żywcem wyjętym z dramatu. Wszystko zostało przedstawione w zgodzie z oryginałem i reżyser swoimi pomysłami struktury nie naruszył, ale do ideału mu daleko. Pomysłów było tutaj zdecydowanie za wiele i nie każdy był trafny czy potrzebny. I chociaż świetnie się oglądało to nieustannie myślę o tym, że czegoś brakowało. „Zabijcie mnie”, ale nie mam pojęcia czego.

/fot. facebook.com/MakbetTT/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE