- Przyjdziesz Pan do mnie czy nie przyjdziesz? Wywiad z Wiktorem Logą-Skarczewskim

14:45

Wiktor Loga-Skarczewski zagrał już wiele ról. W życiu, dwie towarzyszą mu szczególnie: pedagoga w krakowskiej PWST oraz aktora w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej. Na tym jednak nie koniec, bo na swoim koncie ma także debiut reżyserski. Jest piekielnie inteligentny, skromny i niebywale zdolny. Jak sam przekornie twierdzi bliżej mu do zawodu kaskadera niż aktora

/fot. Dawid Kozłowski/

Agnieszka Kobroń: Miałeś w planach zostać nauczycielem czy ta strona twojej „kariery” to czysty przypadek?
Wiktor Loga-Skarczewski: „Kariery” – to brzmi jakoś pompatycznie … Czy chciałem zostać nauczycielem? Nie, nie zamierzałem. Po prostu, tak się jakoś złożyło, trochę przypadkiem i szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Teraz, z perspektywy czasu widzę, że ten rozdział życiowy i zawodowy jest dla mnie bardzo ważny.

To, jak to się stało, że tak potoczyły się twoje losy? Jaki był ten szczęśliwy zbieg okoliczności?
Kończąc szkołę teatralną od razu rozpocząłem pracę w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Przygotowywałem się do spektaklu, w którym miałem okazję grać razem z panią Małgorzatą Hajewską, która była moim profesorem w PWST. Równolegle, albo krótką chwilę po naszej premierze, przygotowywała ze swoimi studentami dyplom Iwona, księżniczka Burgunda Witolda Gombrowicza. Początkowo miał jej przy nim pomagać kolega-reżyser Maciej Podstawny, ale z powodu swoich zajętości ostatecznie nie był w stanie. To wtedy, poszukując wsparcia, Hajewska zwróciła się do mnie z propozycją asystentury. To była zupełnie nowa i pociągająca sytuacja.

Byłeś do niej przekonany?
Nie wiem czy przekonany. Wiem tylko, że dyplom przygotowywała z moimi młodszymi kolegami, których znałem ze szkoły. To nie były osoby, przed którymi z dnia na dzień zacząłem zgrywać wielkiego profesora doktora habilitowanego (śmiech), tylko dla których byłem starszym kolegą, który może coś podpowiedzieć, przypilnować, nadzorować. Dlatego w ogóle odważyłem się na debiut w takiej roli. Koniec końców stało się tak, że nawet wystąpiłem w tym dyplomie. Wyfrunąłem z gniazda uczelnianego, a jeszcze udało mi się załapać na trzeci dla mnie dyplom (śmiech). A potem… to już wszystko potoczyło się samo. Odbyłem cudowną i bardzo śmieszną rozmowę z Jerzym Trelą, którą będę wspominał do końca życia, a w jej efekcie dołączyłem do kadry PWST.

Śmieszną? Zaciekawiłeś mnie bardzo. Jak to wyglądało?
Dostałem informację od ówczesnego dziekana Wydziału Aktorskiego, Jacka Romanowskiego, że być może, w następnym semestrze, nastąpi taka sytuacja, w której pan Jerzy Trela, będzie potrzebował pomocy przy prowadzonych przez siebie zajęciach, ponieważ współpracujący z nim do tej pory profesor Andrzej Mrowiec, odchodzi na emeryturę. Dziekan wspomniał, że zarekomendował już nawet panu Jerzemu moją osobą. Ale to było wszystko. Dostałem sygnał, lecz żadnego wiążącego konkretu. Cierpliwie czekałem. Czułem, że to byłby dla mnie zaszczyt, ale bałem się nawet o tym pomyśleć-żeby przypadkiem się nie rozczarować gdyby nagle okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Wtedy, całkiem przypadkowo, spotkałem się z panem Jerzym Trelą w teatrze, w bufecie. Profesor odwraca się do mnie i pyta: co będzie. Zdębiałem, w ogóle nie wiedziałem o co chodzi. Grzecznie mówię dzień dobry i pytam: ale o co chodzi. – Przyjdziesz Pan do mnie czy nie przyjdziesz? A ja dalej nic. Usilnie próbowałem dowiedzieć się czy chodzi o tę sprawę, o której wspominał mi dziekan. Jak już mi się udało i wszystko się wyjaśniło to od razu powiedziałem, że przyjdę. Jeżeli moja skromna osoba ma się przydać, to zgadzam się. Pan Jerzy powiedział mi kiedy i gdzie mam się stawić, wziął herbatę i wyszedł. A ja dalej stałem jak wmurowany (śmiech). Przyszedłem w wyznaczone miejsce i tak już zostało. Na kilka kolejnych lat. Aż do momentu, dla mnie bardzo smutnego, którego nie mogę odżałować, kiedy okazało się, że pan Jerzy ustępuje pola młodszym i rezygnuje.

I to wtedy, kiedy pan Jerzy Trela zrezygnował, zacząłeś prowadzić swoje zajęcia?
Zajęcia prowadziłem już w trakcie bycia jego asystentem. Te sprawy odbywają się dwutorowo. Taka pomoc była dla mnie rodzajem sprawdzianu, który zdałem pomyślnie. Wtedy też otrzymałem swoje pierwsze zajęcia, potem kolejne i kolejne. Do tej pory pracowałem ze studentami w ramach przedmiotu: mówienie wierszem, a obecnie prowadzę zajęcia ze scen klasycznych.

Uważasz, że jesteś dobrym nauczycielem i jednocześnie mentorem dla studentów?
Nie, to zdecydowanie za dużo powiedziane. Czuję się starszym kolegą. Wydaje mi się, że jeszcze nie dzieli nas tak dużo lat i dlatego uzurpuje sobie prawo myśleć w ten sposób. Ale to nie znaczy, że nie potrafię być surowy (śmiech). Oddaje im całego siebie. Całe swoje zaangażowanie i pomysłowość. Zarażam, czym się da. Przekazuję wszystko, co wiem na ten moment.

Patrząc z perspektywy czasu. Czego najbardziej brakowało ci jako studentowi w szkole teatralnej?
Zabrzmi to paradoksalnie, ale praktyki. Obycia ze sceną, szans na to, żeby te nasze „spektakle”, które powstają podczas sesji nie zamieniały się w festiwal jednorazowych premier. Zaledwie kilka egzaminów miało swój przedłużony żywot w postaci pokazów poza sesyjnych, czy to podczas dni otwartych naszej uczelni czy jednorazowych występów w różnych Domach Kultury. Dzisiaj studenci mają takich okazji o wiele więcej. W dodatku ich prace stają się niekiedy pełnoprawnymi, autonomicznymi spektaklami, które powstają w kooprodukcjach z profesjonalnymi teatrami, grane są podczas ważnych festiwali i na scenach zaprzyjaźnionych instytucji. To świetna możliwość, a doświadczenie z tego płynące – bezcenne. Z jednej strony mówię czego mi osobiście brakowało, a z drugiej podkreślam (powtarzam to też na zajęciach), że studenci często nawet nie wiedzą jakie szczęście ich spotyka, kiedy stają przed takimi możliwościami-bo procentują one na ich korzyść i na zawodową przyszłość już dzisiaj.

Powiedziałeś, że PWST kształtuje osobowość, wrażliwość i charakter – czy to są te najważniejsze cechy, które powinien mieć aktor?
Tymi atrybutami bez wątpienia powinien odznaczać się kandydat na te studia. Mam wrażenie, że to cechy, które szkolna praca z pewnością rozwija i pielęgnuje. Ale żadna szkoła nie jest w stanie ich wyuczyć. PWST z pewnością kształtuje wyobraźnię, uwrażliwia na drugiego człowieka, uczy lepszego panowania nad emocjami oraz wielu, stricte warsztatowych, umiejętności. Na pewno też można powiedzieć, że człowiek od pierwszego do ostatniego roku studiów odbywa drogę, po której nie jest już tą samą osobą. Ale z tym akurat jak w życiu…

Ty widzisz tę drogę? Tę różnicę jak bardzo zmieniłeś się przez wszystkie lata studiów?
Nie, bo ciężko jest mi się zdystansować i spojrzeć na siebie trzecim okiem. Trudno stanąć z boku. Czuję to raczej przez pryzmat nabytych, rzemieślniczych umiejętności, oraz uwrażliwienia – od muzycznego, przez plastyczne, aż po to zwracające uwagę na fakt, że teatru nie da się tworzyć w pojedynkę, tylko działając w zespole.

To skoro już o tym mowa, to jak to się stało, że zdecydowałeś się na aktorstwo?
Największego bakcyla złapałem kiedy w siódmej albo ósmej klasie nasza pani polonistka przygotowywała szkolne przedstawienie i zapytała czy nie miałbym ochoty wziąć w nim udziału. Jako naczelny społecznik i aktywista, od razu się zgodziłem (śmiech). Taki był ze mnie dobry chłopczyk. Na dodatek artystycznie wojujący, bo od dzieciństwa malujący i piszący. Na swoim koncie mam kilka opowiadań. Natomiast, jeśli chodzi o malowanie to związany jestem z tym tak silnie, że czasami aż sam się dziwię, że nie zostałem artystą plastykiem. Swojego czasu żartowałem sobie nawet, że aktorstwo wybrałem przez pomyłkę, bo pomyliłem skróty uczelni i zamiast na ASP poszedłem zdawać egzaminy do PWST. Ale dziś widzę, że takie plastyczne „zboczenie” w widzeniu świata bardzo się teatrze przydaje. Pielęgnuję więc to i wykorzystuję z ogromną radością.

W rozmowie z tobą nie sposób nie zapytać o spektakl Paw Królowej w reżyserii Pawła Świątka. Powiedziałeś, że darzysz go szczególnym uczuciem. Nadużyciem będzie jeśli zapytam czy mowa tutaj o miłości?
Hmm… Sam się zawahałem, widzisz. Może odrobinę za dużo powiedziane. Na pewno darzę go ogromnym sentymentem i mam do niego jakiś silny stosunek. Powiedziałbym ojcowski wręcz. Ale prawdą jest, że każdy projekt, każda praca, każda rola jakoś się w tobie odkłada i do każdej czujesz sentyment, tylko z innego powodu.

Czyli nie możesz powiedzieć, że to jest ta rola, na którą aktor czeka całe życie?
Nie. Ja wolę powtarzać za Janem Peszkiem, że ta „rola życia” jest jeszcze cały czas przede mną. Bo dzięki temu mam motor napędowy do pracy.

A masz gdzieś tam w głowie taką swoją wymarzoną rolę, którą chciałbyś zagrać?
Chciałbym jakoś przekornie odpowiedzieć na to pytanie, ale chyba nie potrafię (śmiech). Wymarzonej roli nie mam. Generalnie mogę powiedzieć trochę wymijająco, że wyczekuję i chętnie przyjmuję takie role, które stawiają jakieś wyzwanie. Od tych najmniejszych, które wymagają od ciebie nie odcinania kuponów od umiejętności, które już posiadasz tylko ciągłego nabywania nowych. Tylko wtedy czuję stawianą wysoko poprzeczkę, czuję jakiś sens. Nie znoszę spoczywania na laurach. Jestem przewrażliwiony bardzo na tym punkcie. U siebie i u innych. Uważam, że w swoich konsekwencjach może to prowadzić nawet do zawodowego narcyzmu, o który przy uprawianiu tej profesji, bardzo łatwo. Jest wiele osób, które temu uległy. Nie wiem, z czego może to wynikać. Może ze zmęczenia, wypalenia zawodowego albo braku propozycji na miarę talentu. Ten problem dotyczy m.in. polskiej kinematografii. To dlatego tak bardzo doceniam i cieszę się, że powstają, takie produkcje jak Ida (przyp. reżyseria Paweł Pawlikowski). To film wybitny. Tylko, że my przez ileś lat czekamy na jedno takie dzieło i chodzimy wokół niego jak wokół jajka, a przydałoby się gdyby rok rocznie kręcono dwadzieścia takich filmów i wtedy moglibyśmy mówić o sukcesie, a aktorzy w nich grający o spełnieniu zawodowym.

Ja za takie wybitne dzieło uważam bez żadnych wątpliwości film Bogowie w reżyserii Łukasza Palkowskiego.
Wiem, wiem, że jest coraz lepiej, że ta liczba „dobrych filmów” nieustannie rośnie.

Szczerze mówiąc, nie przepadałam nigdy za polskim kinem i unikałam go jak tylko mogłam. Dopiero od jakiegoś roku, może półtorej zaczęłam oglądać polskie produkcje. I muszę powiedzieć, że niektóre są naprawdę dobre.
Widzę zmiany. Cieszę się, że rodzime produkcje są dostrzegane na świecie. Tylko pamiętajmy o tym, że jeden dobry film wiosny nie czyni, a obok niego pojawia się dziesięć innych, które tak naprawdę warte są jedynie pożałowania. Chyba najgorsze jest to, że ktoś je sponsoruje, i to niekiedy takimi sumami, że za jeden taki film można by zrobić cztery Idy.

Dla mnie przerażające jest to, że ludzie chodzą na takie filmy. I to jest naprawdę szokujące.
Dlatego powinniśmy „nie spoczywać na laurach” i nieustannie nad tym pracować. Pilnować poziomu tego, co później widzi światło dzienne, bo przecież zniżając loty sami przyzwyczajamy ludzi do tego typu rozrywki.

W tej chwili mogę zatoczyć koło i powiedzieć, że to też przekłada się na teatr. Społeczeństwo wybiera luźne, rozrywkowe sztuki, a nie te ambitne, które pobudzą ich do jakiejś refleksji. Wzbudzą jakieś emocje.
Zahaczyłaś o temat wyników frekwencyjnych, które wprost mówią o tym jakie potrzeby ma dziś widz. W dużym uproszczeniu, woli on włączyć telewizor, a wyłączyć mózg. To niestety, przekłada się na teatr. Ale to nie znaczy wcale, że ja w swojej pracy nie będę tego widza zaczepiał i prowokował do myślenia, serwując mu jedynie wygodną i bezrefleksyjną rozrywkę.

Jest chyba taką małą iskierką nadziei fakt, że jeśli ludzie wybierają już, powiedzmy, ten „cięższy” teatr to są w stanie go docenić.
Tak, to prawda. Pod warunkiem, że trafia on w czułe, emocjonalne punkty. A to osiąga się tylko ciężką pracą. Wtedy można spotkać się ze szczerym entuzjazmem wśród widzów, którzy mówią, że na pewno takie wyjście do teatru powtórzą. I to chyba cieszy najbardziej.

To teraz znowu zatoczymy koło i zrobimy mały powrót do twojej osoby. Zdziczenie obyczajów pośmiertnych jest twoim debiutem reżyserskim. Pojawił się na scenie teatralnej czy mówimy tylko o czytaniu w Klubie Żak, które miało miejsce w ramach projektu PC Dramy?
Na razie skończyło się na czytaniu. Mówię na razie, bo po nim padły nieśmiałe sugestie czy nie pójdziemy może dalej i nie rozwiniemy go w pełnoprawny spektakl. Ale wtedy jeszcze patrzyliśmy na to z przymrużeniem oka. Dopiero, kiedy minęło trochę czasu zaczęliśmy zastanawiać się nad tym poważnie.

I na jakim etapie realizacji jesteście teraz?
Jesteśmy na etapie planowania (śmiech). Planowania naszych wspólnych wolnych terminów w kalendarzu. A poważnie, ta przygoda zrodziła wiele innych, ciekawych koncepcji w mojej głowie, które teraz staram się zrealizować. Ale żeby nie było, nie uciekam od Leśmiana. Uwielbiam go. Będę chciał do niego wrócić, ale w jakiej postaci, tego jeszcze nie potrafię w tej chwili powiedzieć.

W marcu 2014 roku otrzymałeś Nagrodę im. Leona Schillera „w uznaniu za poziom artystyczny i znakomite kreacje na scenie Narodowego Starego Teatru”. Nagroda ta jest dużym wyróżnieniem, ale nie o samą nagrodę mi chodzi, tylko raczej o to za co została ci przyznana, bo to pokazuje, jak dobrym aktorem jesteś.
Ja na żadnym etapie nie czułem się dobrym aktorem. Wręcz bliżej mi do amatora (śmiech). Tyle krzywdy ile potrafiłem sobie zrobić w pracy nad różnymi spektaklami i ile nieszczęśliwych wypadków przydarzyło mi się na scenie raczej zbliża mnie do zawodu kaskadera (śmiech).
A co do nagrody, to na pewno jest ona dla mnie wyjątkowa. Czuję się zaszczycony, gdy pomyślę, że dostąpiłem takiego zaszczytu i dołączyłem do grona jej laureatów-profesjonalistów najwyższej próby w swoim fachu. To dla mnie szczególnie ważne, zwłaszcza gdy pomyślę o tym w kontekście wszystkich chwil niepewności i zwątpienia, które serwuje nam nasz zawód. Wiem też, że nie jest ona dla mnie punktem docelowym, a jedynie sygnałem, że podążam we właściwym kierunku.

/fot. Dawid Kozłowski/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE