Przełamać stereotyp. Wywiad z Katarzyną Kazimierczuk

09:41

Stowarzyszenie Teatralne Remus w całości oddaje się działaniom lokalnym. Ich głównym celem jest przełmanie stereotypu warszawskiej Pragi i walka z rodzącą się tam dyskryminacją. O trudnych początkach, niechcianych wypadkach i nieoczekiwanych zmianach opowiada Katarzyna Kazimierczuk, reżyserka i kierownik artystyczny Teatru Remus

Agnieszka Kobroń: Stowarzyszenie Teatralne Remus to tzw. „Trzeci Teatr”, czyli miejsce, które oprócz wystawiania spektakli zajmuje się także otaczającym go środowiskiem społecznym i lokalnym. Proszę pokrótce scharakteryzować działalność teatru?
Katarzyna Kazimierczuk: Stowarzyszenie Teatralne Remus jest teatrem specyficznym, o zacięciu społecznym. Zakładając teatr wyszliśmy z założenia, że nie chcemy tego robić dla siebie, dla własnego egocentryzmu czy przyjemności, tylko będziemy starać się robić takie projekty, które będą czemuś i komuś służyć. W związku z tym sprowadziliśmy się na warszawską Pragę, która jest taką zaniedbaną dzielnicą, gdzie jest mnóstwo problemów społecznych. I tak oprócz realizowania spektakli dla widzów, robimy projekty edukacyjne z dzieciakami. Staramy się żyć nie w oderwaniu od tego, co jest wokół, tylko w tym.

Co sprawiło, że zajęli się państwo tematyką lokalną?
Jeżeli teatr ląduje w takim miejscu jak Praga to nie może ignorować tego, co tam się dzieje. Dziesięć lat temu, kiedy sprowadzaliśmy się do tej dzielnicy, ona stawała się bardzo popularna. Ludzie otwierali knajpy, tworzyli miejsca kulturalne, ale wszystko w oderwaniu od mieszkańców i ich problemów. Wręcz można powiedzieć, że niektórych ludzi izolowano nie wpuszczając ich na tereny tych nowo powstających placówek. I my nie chcieliśmy być częścią tego procesu „kolonizacji” Pragi.

Mają państwo poczucie, że udaje się coś zmienić dzięki takim działaniom teatru?
Tak. Niektóre dzieciaki są już z nami wiele lat, w zasadzie to już jest trzecie pokolenie. Bo tam jest tak, że kto kończy piętnaście lat to w zasadzie albo idzie do pracy, albo ma dzieci. No, a mając szesnaście lat to jest już całkowicie dorosłym człowiekiem. Więc, jeżeli ktoś z nami pracuje sześć lat, od dziesiątego roku życia, to to jest bardzo dużo i wtedy możemy powiedzieć o długofalowości. Ci starsi uczą młodszych, pomagają nam, stają się u nas wolontariuszami. Natomiast jak to się dokładnie przekłada na statystyki i później ich przyszłość tego w zasadzie nie wiemy. Ale mamy przyjaciół, którzy są pedagogami ulicznymi i oni mówią, że jeśli na grupę dziesięciu dzieciaków jedno wyjdzie na ludzi to jest bardzo dużo. Też nie mamy złudzeń, że jakoś diametralnie rozwiążemy problemy na Pradze. Ale mimo wszystko mamy nadzieję, że udaje się nam zmieniać chociażby coś małego.

Myśli Pani, że ten stereotyp złej Pragi się zmieni?
Zmieniać to on się nie zmienia. Natomiast na Pradze w tej chwili wchodzi dosyć ostro gentryfikacja i po prostu zmienia się społeczność. Myślę, że w ciągu dziesięciu lat będzie tam zupełnie inaczej. Już budują się nowe osiedla, apartamentowce, drogi, cała masa sklepów czy kawiarni, a obecni mieszkańcy są wypierani na margines.
Tak, że myślę, że ta Praga, którą znamy obecnie, bardzo szybko zniknie. A my, jako teatr może będziemy musieli przenieść się w jakieś inne miejsce.

Teatr powstał w 1995 roku, ale przez długi czas byliście teatrem bezdomnym. Nie mieliście własnej siedziby. Dopiero w 2001 roku znaleźliście swoje stałe miejsce. Jak przez tyle lat udało się wam funkcjonować?
Najpierw mieliśmy stypendium w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, gdzie przez półtora roku mogliśmy korzystać z Sali Laboratorium i to w zasadzie nas postawiło na nogi. Bo rzeczywiście, tułanie się po świetlicach, szkołach czy jakiś dziwnych miejscach jest dobre na krótki czas. Potem, kiedy chcieliśmy pracować bardziej intensywnie, w takich warunkach było to kompletnie niemożliwe. I w końcu, trochę przypadkiem, trafiliśmy na własną salę. Wcześniej mieścił się tam inny, zaprzyjaźniony z nami teatr, od którego początkowo ją wypożyczaliśmy. W pewnym momencie przekazali nam informację, że tę salę zwalniają. Więc weszliśmy na ich miejsce.

Kiedy już po tylu latach udało się wam znaleźć swoją siedzibę i zacząć „normalnie” funkcjonować to wybuchł pożar, który zniszczył większość waszego dobytku. Jak to się stało, że mimo wszystko nie poddaliście się?
Tak, to było trzydziestego stycznia 2013 roku. Po pożarze teatr znowu został bez siedziby, bez niczego. Straciliśmy kilka scenografii, narzędzia, szczudła, bębny i wiele innych instrumentów. Straciliśmy doszczętnie wszystko. Ale nie poddaliśmy się i nadal prężnie działamy, to chyba wynika z naszej zaciętości.

Szybko sobie poradziliście. I chociaż udało wam się zaaklimatyzować w nowym miejscu to nadal podróżujecie. To jest tak, że po tylu przeprowadzkach nie potraficie usiedzieć na jednym miejscu (śmiech)?
Chyba faktycznie trochę nam zostało z tego „koczowniczego” trybu działania (śmiech). Ale to także wynika z naszego ukierunkowania na projekty społeczne. Kiedy na początku nie mieliśmy siedziby, jeździliśmy po wielu miejscach i prosiliśmy szkoły o wynajmowanie miejsca prób. W zamian prezentowaliśmy coś dzieciakom lub przygotowywaliśmy jakieś warsztaty. I to się tak naturalnie zaczęło na zasadach wymiany i zostało nam (śmiech).

Znalazłam gdzieś informacje, że pierwszy spektakl Teatru Remus miał miejsce na Stadionie X-lecia.
Już o tym zapomniałam! Zrobiliśmy taką akcję uliczną idąc trasą tramwaju numer siedem. Wyruszyliśmy od Bazyliki na Kawęczyńskiej i doszliśmy na Stadionu X-lecia. Chodziliśmy po nim i przedstawialiśmy krótkie etiudy. Poszliśmy po prostu na bazar, jako postacie i zachowywaliśmy się jak one. Ludzie traktowali nas jak kompletnych świrów. Generalnie były komentarze, że wariaci, że trzeba wezwać pogotowie. To był taki pomysł, żeby spróbować wyjść do ludzi i zrobić coś, czego wtedy oduczyliśmy się robić, czyli prowokację artystyczną. Po tym występie zdałam sobie sprawę, że interwencja to jest absolutnie nie ta droga. Bo nie chodzi o to, żeby ludzi sprowokować, tylko żeby wejść z nimi w dialog, żeby te projekty były o ludziach i ich problemach. A prowokacja do niczego nie prowadzi.

Spektakl Obsesja, z którym państwo podróżują po całej Polsce nastawiony jest na edukację. Przede wszystkim na przeciwstawianie się dyskryminacji i rasizmowi.
Wszystko zaczęło się, kiedy w Warszawie na Pradze braliśmy udział w takiej wielokulturowej imprezie, która polegała na tym, że każde podwórko na ulicy Ząbkowskiej zostało „przydzielone” innej kulturze, która się na nim prezentowała. W pewnym momencie na podwórko afrykańskie przyszła ekipa skinheadów, dorosłych facetów, którzy dokładnie wiedzieli, co robią i zaczęli grozić ludziom. Była tam nasza koleżanka, która jest tancerką afro-brazylijską, miała ze sobą swoje dzieci, które nie mają białego koloru skóry i potwornie się o nie bała. I to dla mnie była jakaś kompletnie chora sytuacja. Jak dorośli mężczyźni mogli mieć taki pomysł, żeby chcieć coś zrobić dzieciom. Wtedy poczułam, że trzeba coś zrobić z tym tematem. A, że jesteśmy teatrem, to naturalnie zareagowaliśmy poprzez spektakl.

I jak wynika z podanych przez państwa informacji, ze swoim spektaklem podróżujecie do tych miast w Polsce, które miały największą ilością przestępstw na tle rasistowskim.
Trochę tak, chociaż w zasadzie do takich zachowań dochodzi wszędzie. Wybraliśmy te miasta, w których się publikuje o tym temacie w mediach. Ale pamiętajmy, że w innych miastach to się też dzieje, chociaż nikt o tym nie pisze.

Mają państwo jakiś odzew od publiczności, że ten spektakl do nich trafia, że coś zmienia?
Mamy taką nadzieję. To, co ludzie mówią nam po spektaklu czy wpisują do księgi pamiątkowej o tym by świadczyło.
My ten spektakl gramy także w szkołach średnich. I to jest niesamowite, bo jak na początku na salę sprowadzi się dwustu uczniów to wiadomo - jest ogromny hałas, potem wchodzi Rui (przyp. Rui Ishihara) w sukience i wszyscy zaczynają się śmiać, a kiedy Daniel (przyp. Daniel Brzeziński) mówi, że ludzie nie pomogli pobitemu na tle rasowym chłopakowi tylko się śmiali, ten uśmiech na twarzach młodzieży zastyga. I w takim w milczeniu zostają do końca spektaklu. Jesteśmy w stanie tym spektaklem opanować i „wziąć za gardło” naprawdę dużą liczbę uczniów i myślę, że to już jest duży sukces.

Jeśli chodzi o uczniów ze szkół gimnazjalnych to muszę się z panią zgodzić (śmiech), to ogromny wyczyn. Ale czy zawsze ten odbiór jest taki sam?
Raz nam się trafił Zespół Szkół Agrotechnicznych pod Radomiem i tam rzeczywiście było źle. To znaczy, ich nie dało się złapać i utrzymać. Oni zwyczajnie nie chcieli zrozumieć przekazu tego spektaklu. Nie wykazywali zainteresowania tematem. Nie byli obeznani z tego typu formą. Pewnie też nigdy nie byli w takim teatrze. To dla nich było zupełnie obce doświadczenie.

Zdawali sobie państwo sprawę, że przyjeżdżając do tej szkoły właśnie taki będzie odbiór spektaklu?
Tak. Podejmujemy takie próby specjalnie. Staramy się trafiać nie do tych najlepszych liceów, gdzie młodzież rozumie przekaz spektaklu, bo jej nie trzeba zachęcać, żeby przyszła do teatru, bo zrobi to. Szukamy takich szkół jak zawodówki czy technika po to, żeby trafić z naszym przekazem do osób, które są młode i mogą być otwarte na różnego rodzaju skrajne ideologie.

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE