...człowiek zawsze się zastanawia. Wywiad z Markiem Węglarskim

13:09

O doświadczeniach Holocaustu nie jest łatwo opowiadać, oni musieli opowiedzieć o tym na scenie. W wyreżyserowanym przez Izabellę Cywińską spektaklu …coś jeszcze musiało być pokazali jak to jest zmagać się z tym okrucieństwem wojny. Jednak dla nich gra była jedną z rzeczy trudniejszych – […] my, aktorzy, musieliśmy nauczyć się brać te historie na zimno, a przedstawiać je w taki sposób, aby bezpośrednio dotykały widza – opowiada Marek Węglarski

/fot. Magda Hueckel/

Agnieszka Kobroń: Na wstępie musze powiedzieć, że przygotowanie wywiadu nie należało do prostych. Bardzo trudno znaleźć jakąkolwiek informację o panu, nie wspominając już o wywiadach.
Marek Węglarski: Bo jestem typem osoby, która nie lubi mówić o sobie. A bardzo często podczas wywiadów, rodzi się jakieś dziwne przekonanie, że osoba wypowiadająca się, poucza, próbuje zostać mentorem a także dawać wskazówki jak gra aktorska powinna wyglądać. Dlatego wolę trzymać się z boku i unikać wywiadów.

Mam nadzieje, że po zakończeniu rozmowy, odetchnie pan z ulgą i powie, że nie było tak strasznie.
Przypominam, że to pani zmusiła mnie do tego wywiadu (śmiech).

Zobaczy pan, będzie dobrze. Proszę powiedzieć, jak to się stało, że trafił pan do Teatru Żydowskiego?
To bardzo długa historia, która sięga czasów mojej młodości. Jak większość dzieci będących uzdolnionymi artystycznie, dorośli prosili mnie, abym coś zaśpiewał czy zatańczył podczas rodzinnych uroczystości. Sprawiało mi to ogromną radość, więc nie miałem powodów, żeby się temu sprzeciwiać. I chociaż aktorstwo marzyło mi się od samego początku, musiałem najpierw znaleźć jakąś pracę, która dałby mi pieniądze. Pochodzę z dosyć licznej rodziny, a w tamtych czasach, latach 50. i 60., nie było łatwo o jej utrzymanie. Rodzice chcieli, abyśmy z rodzeństwem zdobyli porządny zawód, który pozwoli nam utrzymać się samodzielnie, a dopiero potem podążali za marzeniami.

Więc kim pan postanowił zostać?
Skończyłem szkołę samochodową. Ten zawód dał mi naprawdę dobre pieniądze, więc cel, który postawili rodzice udało się osiągnąć. Ale, mimo wszystko, postanowiłem nie odpuszczać jak większość mojego rodzeństwa i iść za tym, co chciałem robić naprawdę. Dowiedziałem się, że przy Teatrze Żydowskim działa studium aktorskie, a co za tym idzie mogłem jednocześnie uczyć się tam i pracować. Nie powiem, że nigdy nie myślałem o akademii teatralnej, ale z wymienionych wcześniej powodów ona nie wchodziła w grę. Na początku mój tata miał plan posłania mnie na Politechnikę, ale stanowczo odmówiłem, stawiając wszystko na jedną kartę. Postanowiłem zaryzykować i jak widać dobrze zrobiłem, bo w teatrze jestem do tej pory.

/fot. Adam Hanuszewicz/
Wspomniał pan, że tata chciał wysłać pana na Politechnikę. Jak zareagował, kiedy dowiedział się, że to jednak będzie aktorstwo?
Tata, nie miał już wtedy nic dogadania. Ale tak szczerze mówiąc, to on także był niedoszłym aktorem. Zaraz po wojnie w jednej z restauracji zaczepił go jakiś mężczyzna mówiąc, że zbiera ludzi do teatru i czy mój tata nie byłby chętny dołączenia do zespołu. Jak się później okazało to był sam Adam Hanuszkiewicz. Początkowo tata, chciał zagrać w tym spektaklu. Nawet zrobił zdjęcia i przygotował portfolio dla teatru. Ostatecznie jednak wybrał inne życie i później to marzenie przeszło na mnie.

Pamiętam pan swój debiut na scenie?
Tak, oczywiście. Trafiłem na Planetę Ro Ryszarda Grońskiego, którą reżyserował Waldemar Krygier. I jak na tamte czasy i specyfikę teatru była to rzecz rewolucyjna.

Na przestrzeni tylu lat bycia częścią zespołu Teatru Żydowskiego, jak bardzo w pana oczach zmieniło się to miejsce?
Teraz na pewno bardzo, od kiedy Gołda Tencer została dyrektorem teatru. Ale mimo licznych zmian zatrzymaliśmy tę część folklorystyczną, która jest niebywale ważna i co najważniejsze wciąż cieszy się ogromną popularnością wśród widowni. Jak byliśmy w ubiegłym roku w Stanach Zjednoczonych czy w Meksyku to publiczność oczekiwała głównie tematyki związanej z folklorem żydowskim.
Ale, jak już wspomniałem, Gołda Tencer odmieniła teatr. Poszła naprzód. Oczywiście, poprzedni dyrektor, Szymon Szurmiej, też próbował wprowadzać wiele zmian, ale prawdą jest, że on wyrósł w innej epoce, więc inaczej postrzegał rozwój teatru. Natomiast Gołda stara się prowadzić go intuicyjnie. Robić coś ciekawego nie pomijając jednocześnie tradycji. Jedynym „nieszczęściem” jest chyba to, że mamy ogromny repertuar, więc wiele sztuk jest bardzo rzadko granych. Niektóre nawet raz na rok i kiedy przyjdzie do nich wracać to czuję się niemal jak podczas premiery.

Nigdy nie myślał pan, żeby spróbować swoich sił w innym teatrze?
Po tylu latach bycia w Teatrze Żydowskim przestało mieć dla mnie znaczenie gdzie będę grać. Najważniejsze stało się aktorstwo i możliwość bycia na scenie. Ale początkowo wydawało mi się, że zostanę tutaj na krótko, co wiązało się przede wszystkim ze specyfiką tego miejsca. Musiałem nauczyć się jidysz, bo na scenę wychodziliśmy od samego początku nauki w studium, dlatego znajomość języka była ogromnie ważna. Ale czas, jaki tam spędziłem ucząc się wszystkich rzeczy nie tylko związanych z aktorstwem, ale i kulturą żydowską wspominam bardzo dobrze. Dużo też podróżowaliśmy po innych krajach, eksperymentowaliśmy z formą. Może to zatrzymało mnie w teatrze na dłużej.

Ostatnio zagrał pan w spektaklu …coś jeszcze musiało być wyreżyserowanym przez Izabellę Cywińską, który oparty jest na opowiadaniach Hanny Krall. W sposób dość bolesny sięgamy w nim do doświadczeń Holocaustu. Czy długoletnia praktyka sceniczna pomaga w przekazaniu widzom tak trudnego tematu?
Wydaje mi się, że jest ważna. Chcemy pokazać publiczności prawdziwe historie i zagranie tego wymaga właśnie doświadczenia aktorskiego. Każdy z nas wychodząc na scenę uruchamia w sobie inne uczucia i z ich pomocą dociera do widza. Ale my, aktorzy, musieliśmy nauczyć się brać te historie na zimno, a przedstawiać je w taki sposób, aby bezpośrednio dotykały widza.

Łatwo przyszło panu oddzielić te emocje od siebie?
Ta prawda Holocaustu, z którą mam do czynienia będąc w Teatrze Żydowskim początkowo była paraliżująca. Doskonale pamiętam jak jeździliśmy po ośrodkach Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów Polskich w całym kraju grając dla nich sztuki, organizując koncerty. Czasami były one związane z rocznicą powstania getta, a śpiewane piosenki pochodziły z tamtego miejsca. Słowa więzły w gardle patrząc na ludzi, którzy przeżyli tę tragedię. Później jednak człowiek musiał gdzieś przekroczyć ten próg i starać się pozostać na scenie wyłącznie aktorem. Grać i przekazywać odpowiednie emocje widzom. Bo to w widzu ma się wytworzyć uczucie smutku i grozy tamtych lat, a nie w aktorze.

W spektaklu gra pan ojca chrzestnego żydowskiego dziecka, który ostatecznie rezygnuje z opieki nad nim. Ale wciela się pan także w ojca Poli Machczyńskiej, który nie wiedział, że jego córka ukrywa Żydów. Czy przygotowując się do roli zastanawiał się pan, co by zrobił będąc w którejś z sytuacji?
Nie powiem, że nie, bo człowiek zawsze się zastanawia. Wszystko podpowiada mi, że wziąłbym to dziecko do siebie, ale czy rzeczywiście tak by było? Nie można na to pytanie udzielić dobrej odpowiedzi. Nie możemy mówić o osobach decydujących o życiu. Oczywiście, każdy rozważając podobne sytuacje, myśli, że postąpiłby odważnie i pomógł. Ale wiadomo, że rzeczywistość czasami wygląda inaczej. Boleśniej. Patrząc jednak na postacie, które gram, możemy powiedzieć, że tak właściwie to zrobiły one wszystko, co mogły. Chrzestni, decydują się pomóc, jeżeli chodzi o samą metrykę chrztu, ale jak już w grę wchodzi prawdziwy obrzęd to nagle się wycofują i mówią, że muszą być w porządku co do Boga. Nie pomagają ze strachu przed odpowiedzialnością. Zdają sobie sprawę, że później musieliby zaopiekować się tym dzieckiem. To jest czysta hipokryzja, bo człowiek jak będzie szukał jakiegoś powodu przeciw to zawsze go znajdzie.

W tej sytuacji w grę nie wchodzi tylko nasze życie, ale także życie naszych bliskich, rodziny.
I dlatego najbardziej dramatyczną postacią jest tutaj ojciec Poli, który nie potrafi zrobić nic, żeby uratować swoje dziecko. Pytany przez jednego z gestapowców czy ukrywa Żydów, powinien odpowiedzieć twierdząco, nie robi tego jednak. Nie reaguje. Dla mnie, bardzo ważne stało się tutaj odegranie właściwych emocji. Nie poszedłem na żadne ekspresje, tylko, mówiąc szczerze, zabiłem w tej postaci samego siebie. Zapanowała we mnie totalna niemoc.

W sztuce nieprzypadkowo znalazła się płonąca kukła Żyda, którą widownia od razu łączy z wydarzeniami mającymi miejsce we Wrocławiu. Kiedy pojawił się pomysł na umieszczenie jej w zakończeniu sztuki?
To był zamysł podjęty w ostatniej chwili, zrodził się jakoś tydzień przed końcem realizacji. Nie można go jednak w stu procentach odnieść wyłącznie do zaistniałej we Wrocławiu sytuacji. Płonąca kukła Żyda miała symbolizować wiele podobnych akcji, takich jak na przykład Kryształowa Noc. Ważne stało się tutaj obudzenie w widzu empatii i wrażliwości na problem, który staje się coraz bardziej widoczny i niebezpieczny. To dotarcie do uczuć i zmuszenie do jakiegoś działania, a nie tylko przyglądania się.

/fot. Magda Hueckel/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE