Słodka zemsta. Wywiad z Ewą Kasprzyk

11:39

W Kłamstewkach w reżyserii Pawła Wawrzeckiego wciela się w rolę wścibskiej matki, która lubi mieszać się w życie innych. Ale jak sama mówi poza sceną, nie ma żadnej z cech swojej bohaterki. Kiedy nie dostała się do Akademii Teatralnej, powiedziała, że do Warszawy nie wróci. Ale wróciła i zrobiła niemałe zamieszanie. A w Teatrze Kwadrat odnalazła swój drugi dom. Niebawem, Ewę Kasprzyk będziemy mogli zobaczyć we wznowionym monodramie Patty Diphusa

/fot. Krzysztof Bieliński, Kto się boi Virginii Woolf/

Agnieszka Kobroń: Przed rozpoczęciem premierowego spektaklu Kłamstewka, Andrzej Nejman powitał Pawła Wawrzeckiego wśród młodych i debiutujących reżyserów. Jak Paweł Wawrzecki sprawdził się w nowej roli?
Ewa Kasprzyk: Fantastycznie, do końca zachował spokój. Poza tym, jako debiutujący reżyser, był bardzo dobrze przygotowany i co najważniejsze umiał nas poprowadzić. Ale ze mną miał problem, bo nie chcialam nauczyć się tekstu.

Grała pani w spektaklu kolegi z teatru, więc zakładam, że miała trochę łatwiej, a Paweł Wawrzecki patrzył na panią bardziej przychylnym okiem, jeśli chodzi o naukę tekstu. Jak to wygląda u innych reżyserów?
Większość moich ról, powstaje na tydzień przed premierą. Mam takie dziwne poczucie, że zanim nie stanie dekoracja, zanim nie będziemy mieć kostiumów, to wszystko to, co robimy na próbach jest jeszcze fikcją. Dlatego staram się nie robić niczego za wcześnie. Tekst to nie wszystko. Nie jest sztuką zagrać rolę jak się umie tekst (śmiech).

Zdarzyło się pani wyjść na scenę i nie nauczyć dobrze tekstu?
Parę razy, ale tylko w koszmarnym śnie.

W sztuce Kłamstewka gra pani osobę, która lubi się wtrącać, kontrolować życie innych i wszystko wiedzieć, czy poza sceną którąś z tych cech pani posiada?
Jak ktoś mnie nie prosi o pomoc to się nie mieszam. Mam w sobie jednak takie społeczne poczucie, że jeśli ktoś mówi, że czegoś potrzebuje, czy to jest rodzina czy jakiś dalszy znajomy, to natychmiast śpieszę z pomocą. Ale nie traktowałabym tego jako wścibstwa, ja po prostu coraz mniej myślę o sobie.

Bardzo często w wywiadach powtarza pani, że już się zorientowała, że nie musi się wszystkim podobać, że kiedyś pojawiały się takie recenzje teatralne, które wpływały na pani postać, grę. Była taka recenzja, która panią szczególnie uderzyła?
Kiedy pracowałam w Teatrze Wybrzeże to rzeczywiście, po każdej premierze czytałam te wszystkie głupoty i jako osobę młodą, dopiero zaczynającą swoją przygodę z aktorstwem, każda negatywna opinia dotykała. Zastanawiałam się, jak mogę się komuś nie podobać, skoro w tę czy inną rolę wkładam całe swoje serce. Teraz już wiem, że takie recenzje nigdy nie będą obiektywne. To spowodowało, że zaczęłam trzymać się swojej własnej drogi. Zapewniam panią, że jeśli nawet ja ich nie czytam to zawsze znajdzie się ktoś kto mi je podeśle.

Kłamstewka, reż. Paweł Wawrzecki
A w przypadku sztuki Kto się boi Virginii Woolf, w reżyserii Jacka Poniedziałka, przeczytała pani jakieś negatywne recenzje?
Przeczytałam wszystkie i były one przeróżne. Ale najbardziej spodobała mi się taka recenzja podsumowująca, która odparła wszystkie zarzuty mówiące, że gram kobietę bardzo wulgarną, pijaną, obsceniczną. Ktoś wyraźnie napisał, że czegoż innego można spodziewać się po mojej bohaterce skoro w sztuce jest ona jasno nakreślona. Zresztą, po co się nimi przejmować? Aktorzy są od grania, a krytycy piszą po to, żeby krytykować.

Z kolei w innym wywiadzie mówi pani, że po przeprowadzce do Warszawy poznała gorzki smak popularności. Co takiego się tutaj wydarzyło?
Teraz się zastanawiam dlaczego tak powiedziałam (śmiech). Gorzki smak popularności? Może chodziło oto, że jak przyjechałam do Warszawy, a wtedy już grałam Ilonę w serialu Złotopolscy, poczułam co to popularność. Mimo tego, że kiedy jeszcze byłam w Gdańsku miałam za sobą parę ważnych ról filmowych, nie byłam jakoś szczególnie rozpoznawalna. Dopiero po przeprowadzce do Warszawy przypadkowo spotkani na ulicy ludzie prosili mnie o autografy. Ale z tego tytułu nie spotkało mnie nic złego, więc naprawdę nie wiem dlaczego tak powiedziałam. Chociaż, może miałam na myśli kolorową prasę? Ten temat pomijam jednak całkowicie, bo oni nie zasługują na to, żeby ich w ogóle wspominać.

Przez siedemnaście lat grała pani w Teatrze Wybrzeże, potem przeniosła się do Warszawy do Teatru Kwadrat. Ta praca jednak miała być tylko na rok. Co panią zatrzymało na dłużej?
Ówczesny dyrektor, Edmund Karwański, ściągnął mnie do Warszawy, do jednego ze spektakli. Miałam zagrać i wrócić na stare śmieci. Wtedy jeszcze, to miasto przerażało mnie pod każdym względem. Nie miałam tutaj żadnych znajomych, miejsc, do których lubiłabym chodzić. I pamiętam, że jak pierwszy raz jechałam samochodem po Warszawie to wjechałam pod prąd, w drogę jednokierunkową. Ale po roku okazało się, że odnalazłam się w zespole aktorskim, a teatr stał się takim moim domem. Później jeszcze, zaczęliśmy jeździć z naszymi spektaklami po Polsce, do USA i Kanady, wtedy już wiedziałam, że na pewno zostaję. Pamiętam, jak każdy mnie pytał, po co ja tyle siedziałam w tym Wybrzeżu, jak tutaj ludzie tak tłumnie przychodzą mnie oglądać.
Wydaje mi się też, że moje doświadczenie zawodowe zdobyte w Gdańsku bardzo mi pomogło. Tam grałam klasykę: Czechowa, Szekspira, Dostojewskiego i czułam się w taki repertuarze, jak ryba w wodzie, więc ten transfer był przełomem w moim życiu. Sama do końca nie wiedziałam, czy odnajdę się w innym teatrze i zupełnie innym repertuarze. Ale jak widać rozsmakowałam się w nowym miejscu i postanowiłam zostać. I tak się to przedłużyło do lat szesnastu.

Miała pani taki moment, że chciała spakować walizki i wracać do Teatru Wybrzeże?
Chciałam, ale jestem za ambitna. Nigdy w życiu nie wróciłabym na tarczy...

Ponoć przyczyną rezygnacji z Teatru Wybrzeże było to, że ówczesny dyrektor, Krzysztof Nazar, nie obsadzał pani w sztukach?
Faktycznie, coś takiego się zdarzyło, ale teraz z perspektywy wielu lat jestem mu za to wdzięczna. Bo rzeczywiście jak śp. Krzysztof Nazar przyszedł do teatru to nie grałam w żadnej innej realizacji. I wtedy właśnie pomyślałam, że skoro mogę coś zmienić w swoim życiu to teraz, bo w tym teatrze już nic mnie nie trzymało. To była naprawdę dobra decyzja. I słowa dyrektora Teatru Kwadrat, który mnie wtedy zatrudniał spełniły się. Powiedział, że jednego mogę być pewna, że będę zarabiać dobre pieniądze, a widownia zawsze będzie pełna.

I to jest prawda, zresztą wystarczy przejrzeć fanpage teatru na facebooku. Tam doskonale widać jak bardzo publiczność oczekuje waszych spektakli, jak wypytuj, kiedy odwiedzicie dane miasto.
Tak, czekają na nas. Gramy w wielkich salach, dużych teatrów i zawsze brakuje biletów. Bo my dajemy im dobrą rozrywkę, na dobrym poziomie. Zresztą, widać to po naszym zespole, który jest z sobą bardzo zżyty. Zanim przeszłam do Teatru Kwadrat rzadko grywałam w komediach, więc to była nowość, do której musiałam się przyzwyczaić. Kiedyś, w trakcie jednego ze spektakli, kiedy prowadziłam dialog z Janem Kobuszewskim po skończeniu jego kwestii publiczność zaczęła bić mu brawo, a ja kontynuowałam swój tekst. Janek podszedł do mnie i powiedział: - Koleżanko poczekaj, aż ja tutaj wybrzmię, wtedy nauczyłam się jak robić pauzę w spektaklu (śmiech).

Przenosząc się do Warszawy, wróciła pani także do miasta, na które się obraziła, bo jak zdawała pani do Akademii Teatralnej i nie została przyjęta, to powiedziała, że już tutaj nie wróci.
Rzeczywiście, powiedziałam, że moja noga już tutaj nie postanie, ale życie zweryfikowało samo. Zemściłam się…. Dziś gram w renomowanym teatrze komediowym, pięknie wyremontowanym, ze sceną kameralna, gdzie wznawiam swój monodram Patty Diphusa według Pedro Almodovara. A moje nazwisko wyświetla sie na frontonie teatru przy ulicy Marszałkowskiej, w samym centrum stolicy.

Warto też wspomnieć, że przez długi czas mieliście remont sceny, a mimo wszystko nie zwalnialiście tempa tylko grali na różnych warszawskich scenach.
Męczyło nas to strasznie, ale mimo tych wszystkich utrudnień przetrwaliśmy. I strasznie denerwuję się kiedy ktoś mówi, że nasz teatr jest gorszy, bo robimy komercję. Ale czy rzeczywiście tak jest? Czy zrobienie dobrej sztuki komediowej jest takie proste?

Zresztą, czego by o waszych komediach nie mówiono, to zawsze po obejrzeniu danego spektaklu przychodzi jakaś refleksja, przynajmniej ja tak mam. Gdzieś pomiędzy tym śmiechem człowiek zaczyna się zastanawiać.
Właśnie, oto chodzi, żeby komedie, które gramy nie były głupie, żeby coś w publiczności zostało po wyjściu z teatru.

[…] spotykamy odpowiednich ludzi i nasza droga zawodowa się potem dobrze układa – kogo pani spotkała na swojej drodze, że zdecydowała się zostać aktorką?
W stronę aktorstwa pchnął mnie Stefan Sówka, do którego chodziłam na kółko teatralne w Stargardzie Szczecińskim. To on zaszczepił we mnie aktorską żyłkę.
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z kółkiem teatralnym byłam trochę zbuntowaną nastolatką, a scena pozwoliła mi uwolnić wszystkie moje emocje. Uwielbiałam wchodzić w rolę, bo przez to mogłam wyrażać siebie. I do tego stopnia spodobał mi się ten zawód, że wyobraziłam sobie, że aktorstwo wypełni moje życie. Zresztą, to że cztery razy próbowałam dostać się do szkoły teatralnej o czymś świadczy.

A skąd w pani był ten upór, żeby aż cztery razy zdawać do szkoły aktorskiej?
Po prostu wiedziałam, że w końcu się uda. Nie wyobrażałam sobie bycia szczęśliwą w innym zawodzie. Wiem, że nigdy nie da mi on równowagi duchowej i spokoju, ale mimo wszystko kocham to.

Ma pani jakąś historię związaną z teatrem, o której woli nie pamiętać?
Raz miałam taki przypadek, że źle spisałam terminy spektakli i pojechałam do Hamburga, bo według tego, co zapisałam właśnie w ten dzień mieliśmy grać za granicą. Jestem w jakimś sklepie i nagle dostaje telefon, że wieczorem mam spektakl, ale w Warszawie, a tutaj ani żadnego lotu do Polski, ani nic. To co się wtedy przeżywa było straszne. Dodatkowo usłyszałam od dyrektora, który myślał, że jestem gdzieś w innym mieście w Polsce, że jego to nic nie interesuje, mam wziąć taksówkę i o dziewiętnastej stawić się w teatrze. Na co ja, że jestem w Hamburgu. Tak skończyła się cała ta historia, że na dwa lata zwolniłam się z teatru. Ale później ten sam dyrektor zaproponował mi rolę w Perfect day, gdzie grałam wyzwoloną fryzjerkę, po czym znowu zaproponował mi etat. Tą rolą wróciłam do Teatru Kwadrat, a była naprawdę świetna.

Jak jestem na coś zła to przychodzę do teatru, siadam przed toaletką i jadę. Muszę to z siebie wyrzucić – rozmawia pani z sobą czy krzyczy?
Nic z tych rzeczy, po prostu dzielę sie tym w garderobie. Niektórzy duszą w sobie problemy, a ja muszę je wyrzucić, bo inaczej chyba bym nie wyszła na scenę.

Czyli może pani powiedzieć, że w teatrze odzyskuje równowagę?
Uważam, że dzielenie się z zespołem moimi przeżyciami jest pomocne, bo każdy ma jakieś inne doświadczenia czy rozwiązania na dane sytuacje i może pomóc. Nie lubię być sama pośród swoich problemów, dlatego chętnie korzystam z rad innych, nawet w sprawach artystycznych.

A to odzwierciedla się w zażyłości waszego zespołu. Zresztą, często słyszy się, że u was w Teatrze Kwadrat panuje rodzinna atmosfera.
To prawda, u nas naprawdę tak jest. A to widać i słychać przede wszystkim ze sceny.

Berek, czyli upiór w moherze, reż. Andrzej Rozhin

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE