Zobaczyć świat na nowo. Wywiad z Emilią Komarnicką

10:22

Z Teatru Wybrzeże w Gdańsku, trafiła do Teatru Ateneum w Warszawie, gdzie debiutowała spektaklem Niech no tylko zakwitną jabłonie w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Ale to nie jedyna teatralna scena, na której można ją zobaczyć. Bo jest jeszcze Teatr Syrena czy Teatr Mazowiecki. Emilia Komarnicka lubi być w ciągłym ruchu i eksperymentować z nowymi formami i nowymi rolami. Jak sama mówi zawsze płynie w kierunku wyzwania

/fot. Łukasz Gawroński/

Agnieszka Kobroń: Często słyszę od innych aktorów, że mają momenty, kiedy chcą odpocząć od swojego zawodu, bo jest on dla nich wyczerpujący zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Ale taka krótka przerwa sprawia, że zaczynają za nim tęsknić. Ty sama powiedziałaś, że czujesz się nieswojo, kiedy masz trzy dni przerwy. Czy aktorstwo jest zatem zawodem, który uzależnia?
Emilia Komarnicka: Każdy zawód może uzależniać, jeśli nie zachowa się odpowiednich proporcji. W aktorstwie ciężko narysować granicę, bo pracujemy na własnym ciele i psychice. Ta praca nie kończy się wraz z wyjściem z budynku teatru. W procesie twórczym, do premiery „nosimy” rolę ze sobą cały czas.
Ja rzeczywiście przez kilka lat żyłam tylko sceną. To były czasy, kiedy uważałam, że aktorstwo jest jak tlen, że jak go brakuje, to nie mam czym oddychać, lecz w pewnym momencie ta odrealniona bańka, która narosła wokół tego zawodu pękła, a ja wylądowałam na ziemi i zobaczyłam jak jest pięknie. Jaki piękny jest ten świat i jak trzeba dbać o każdą chwilę, bo czas szybko leci.

Co spowodowało, że ta bańka – jak mówisz – pękła?
Doszłam do pewnej granicy wytrzymałości. Pracowałam czterdzieści godzin na dobę, dziesięć dni w tygodniu. Definiowałam siebie tym, co i ile gram… Tworzyłam rolę za rolą i znikałam w tym wyimaginowanym świecie. Były lata, kiedy nie miałam pojęcia, jaka jest pora roku. Żyłam w kompletnym oderwaniu. Jakby „na wyspie”. Pewnego lata spędziłam dwa tygodnie na pełnym morzu. Obcowanie z naturą rozbiło tę iluzję. Tak jakby jakaś niewidzialna szyba, która dzieliła mnie od rzeczywistości pękła. Można powiedzieć, że się uziemiłam.
To był moment, kiedy przewartościowałam wszytko.

To był moment, kiedy zaczęłaś realizować jakieś inne pasje? Szukać czegoś nowego?
Powiedziałabym raczej, że zaczęłam dostrzegać, że poza aktorstwem jest jeszcze coś i zaczęłam nażywać się życiem. Nie zrezygnowałam z aktorstwa tylko postanowiłam rozważniej wybierać role, w które inwestuje. Teraz każda decyzja ma tylko jedno kryterium - „czy rozwija mnie i innych”.
Jeśli spełnia to kryterium to się jej podejmuje, ale jeśli ma tylko zapełniać kolejne rubryki mojego CV, to wolę w tym czasie zrobić coś prawdziwie wartościowego.

Często w wywiadach, które czytałam, powtarzałaś, że zanim poszłaś do łódzkiej filmówki nie wiedziałaś jak w rzeczywistości wygląda aktorstwo.
Trzynaście lat temu kiedy zdawałam do szkoły teatralnej nie było takiej dostępności do mediów jaka jest teraz. Nie było kłamstwoportali, a aktor nie był namawiany do lansowania się z porannym kubkiem kawy na fb. Nie pochodzę także z rodziny z tradycjami aktorskimi, to znaczy nie wychowywałam się pod „stołem inspicjenta”, jak niektórzy moi koledzy. Dla mnie scena od dzieciństwa była dźwignią do innego świata. Jako dziecko albo siadałam przy swoim globusie i wyobrażałam sobie co w tym momencie wydarza się na Filipinach albo w Nowym Yorku, czy na Malcie, albo wędrowałam po zakamarkach wyobraźni tańcząc i śpiewając na deskach amatorskiego zespołu w Brzegu. I tak mi się zakodowało, że nieograniczone możliwości w życiu daje tylko scena. Dalej tak uważam, ale teraz wiem, że nie tylko ona.

Czyli ten świat nieograniczonych wyobrażeń po szkole filmowej istniał już trochę mniej?
Szkoła filmowa to świat, w którym wszystko jest pomieszane. Pasja miesza się z ambicją, wyścig o role z chęcią rozwoju. Człowiek grzebie w tych swoich emocjach, a przecież nie wie jeszcze jak. Ale wszystko odbywa się na takiej energii, że można na niej potem lecieć jeszcze przez kilka lat. Ja przeleciałam na niej dobrych pięć lat po szkole. Doliczając do tego jeszcze studia to było dziewięć lat na pełnym gazie, galopem, bez zastanowienia. I nie dziwię się, że w końcu zderzyłam się ze ścianą, bo dosyć szybko biegłam.

/fot. Łukasz Gawroński/
Chciałabym nawiązać jeszcze do jednej twojej wypowiedzi. Powiedziałaś, że: najtrudniejsza w szkole była konfrontacja ze sobą, czyli przebicie się przez warstwy wyobrażeń na swój temat i docieranie do prawdy – co miałaś na myśli?
Człowiek, który ma dziewiętnaście lat jest jeszcze bardzo młody, niejednokrotnie nie ma pojęcia, że w życiu cały czas jest w jakiejś roli: roli córki, ucznia, dziewczyny, siostry, kumpla. Szkoła teatralna w moim przypadku po raz pierwszy dotknęła tej przestrzeni, która się za tymi „postawami” kryła. I to nazwałam docieraniem do prawdy.

To była próba odkrycia swojego prawdziwego charakteru?
To nawyki tworzą charakter, a charakter ma wpływ na osobowość. W szkole rozpoczęłam długą drogę układania tych wszystkich aspektów.

Więc zakładam, że szkoła aktorska zweryfikowała twoje myślenie o aktorstwie?
Cały czas weryfikuję to myślenie. W szkole zorientowałam się, że nic o tym świecie artystycznym nie wiem, że funkcjonuje on na zupełnie innych zasadach niż regularny, poukładany dom rodzinny nauczycieli, w którym się wychowałam.
Nie miałam też pojęcia wysokości ceny, jaką się płaci za popularność. Do serialu Na dobre i na złe też trafiłam zaraz po szkole, jeszcze w tym pędzie. Ocknęłam się dopiero wtedy, kiedy konsekwencje moich decyzji zobaczyłam na ulicy.

Udało ci się chociaż trochę przyzwyczaić do tej popularności?
Nieustannie nad tym pracuje… To jest wielkie wyzwanie.

Muszę tutaj zaznaczyć, że jesteś jedną z tych osób, której udaje się tę prywatność chronić, bo przygotowując się do wywiadu z tobą nie znalazłam żadnej informacji, która dotyczyłabym twojego prywatnego życia.
Usłyszałam ostatnią taką opinię, że jestem postrzegana, przez media jako osoba zamknięta w sobie, a mnie się wydaje, że to że pojawiam się u ludzi w domach raz w tygodniu na ekranie to już wystarczy (śmiech).

W tym rozpędzie trafiłaś także do Teatru Wybrzeże, z którym związana byłaś wiele lat. Jak zadziałał na ciebie ten teatralny świat, bo wiadomo, że znacznie różni się on od planu filmowego?
Spędziłam tam cztery cudowne lata pełen rozwoju i to była moja właściwa szkoła teatralna. Wiadomo, że zawodu tak naprawdę uczymy się w praktyce, oczywiście, jeśli masz szczęście trafić w szkole na autorytety to masz pewną bazę. Ja tego szczęścia nie miałam. Zawodu uczyłam się od podstaw w Wybrzeżu.

To, co sprawiło, że przeniosłaś się do Teatru Ateneum, gdzie możemy cię oglądać dzisiaj?
Od początku wiedziałam, że nie spędzę w jednym miejscu całego życia. Zmiana jest w moim przypadku zawsze największym rozwojem. W pewnym momencie poczułam, że już czas iść dalej.

Debiutujesz tutaj spektaklem Niech no tylko zakwitną jabłonie w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, to było sprawdzenie swoich sił na warszawskiej scenie czy już oficjalnie należałaś wtedy do zespołu aktorskiego?
Tak najczęściej działają teatry. Pierwszą rolę gra się gościnnie, dopiero po premierze dostałam propozycję etatu.

Oprócz tego, że grasz w Teatrze Ateneum to można cię także spotkać na deskach Teatru Syrena czy Teatru Mazowieckiego, więc można powiedzieć, że ty ciągle dryfujesz.
Ja nie dryfuję, ja mam dość mocno ukierunkowany kompas. Płynę zawsze w kierunku wyzwania.

To teraz chciałabym porozmawiać o Teatrze Mazowieckim i sztuce Małe zbrodnie małżeńskie. Jak znalazłaś się w obsadzie, bo z tego co wiem robiłaś zastępstwo za Katarzynę Herman?
Kasia z przyczyn zawodowych nie mogła zagrać paru przedstawień, dlatego szukano kogoś kto mógłby ja zastąpić. A jest takie niepisane prawo, że jak się robi zastępstwo to potem rola dzielona jest na pół z szacunku dla pracy włożonej w przygotowanie.

Ale nie ukrywajmy, że to jest też bardzo wygodne rozwiązanie, ponieważ w razie jakiś nagłych wypadków, czy innych projektów zawodowych zawsze jest ktoś kto może zastąpić.
Tak to prawda. Myślę, że dla wszystkich jest to wygodne.

Jak zatem oceniasz swoją bohaterkę w Małych zbrodniach małżeńskich, bo dla mnie chyba jest taką podwójną agentką (śmiech).
Nie oceniam jej, tylko próbuję zrozumieć. Za każdym razem, kiedy gramy to przedstawienie spotykam się z nią i poznaje na nowo. Jej strachy, lęki , motywacje. 
W sztuce tej obserwujemy kobietę w procesie transformacji, która postanowiła „zabić tych dwoje obcych sobie ludzi”, by stworzyć możliwość zbudowania nowego związku z tym samym mężczyzną. Ale jak wiadomo proces transformacji ma to do siebie, że nowe się tworzy, podczas kiedy stare jeszcze nie odeszło. I stąd ta podwójność zachowania u mojej bohaterki, jak również i u jej partnera.

To była łatwa praca?
Ogromne wyzwanie, zwłaszcza, że Redbad Klijnstra był wtedy w trakcie przygotowań do spektaklu w Holandii i nie miał zbyt dużo czasu na próbowanie ze mną. Przylatywał na weekendy, a ponieważ miał dość napięty grafik, to na próby ze mną zostawało mu maksymalnie dwie godziny.
Przy obszerności materiału, postawienie tej roli wydawało mi się niemożliwe, więc po raz pierwszy w życiu, z desperacji postanowiłam całkowicie zaufać intuicji.

To jak poradziłaś sobie sama? Jak uczyłaś się poruszać po scenografii, gracie przecież duodram?
Scenografii w zasadzie nie ma, jest relacja, sparing dwojga kochających się ludzi. Ta relacja była dla mnie punktem odniesienia, a potem już w trakcie grania miałam przecież wspaniałego partnera, któremu mogłam w pełni zaufać.

Powiedziałabyś, że to jest raczej historia o miłości czy kłamstwie?
Zdecydowanie o miłości, a właściwie o tym, co można zrobić swoimi wyobrażeniami i lękami tej najpiękniejszej sile, jaką jest miłość.

Dopisałabyś bohaterom dalsze zakończenie?
Nowy start. Czasami nie da się czegoś przebudować. Trzeba rozburzyć i zbudować na nowo.
Widzowie mają okazję uczestniczyć w najbardziej kluczowym momencie życia tej dwójki bohaterów, kiedy orientują się że mają tylko dwa wyjścia: albo się rozstać, albo zbudować tę relację od nowa.Na oczach widzów decydują się podjąć to wyzwanie, patrząc na reakcję publiczności w trakcie oklasków wydaje mi się ,że publiczność tak jak i ja dopisuje im szczęśliwy koniec.

/fot. Łukasz Gawroński/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE