Nasze żony, reż. Wojciech Pszoniak

09:57

Poczyniono na scenie spektakl, który nie potrzebował nadbudowywania scen, przytłaczających scenografii, mnogości rekwizytów czy jakiś udziwnionych kostiumów, żeby najzwyklej w świecie stać się wartym obejrzenia. On taki był przy wykorzystaniu minimalnej ilości środków. Bo jego siła i moc płynęła z gry aktorskiej. Z postaw prostych. Silnie zarysowanych bohaterów, ale nie przerysowanych

/fot. Krzysztof Bieliński/

Wielką przyjemnością i zaszczytem było zobaczyć Jerzego Radziwiłowicza i Wojciecha Pszoniaka na jednej scenie teatralnej. Razem. Popis ich aktorskich umiejętności w takim spektaklu jak Nasze żony robił niemałe wrażenie. Co prawda, może samego Wojciecha Pszoniaka - zarazem reżysera - nie było na scenie za wiele, ale jego poszczególne wejścia zdążyły silnie zaznaczyć obecność aktora. Bardzo wyraźnie. Trudno będzie zapomnieć skamieniałą twarz jego bohatera, kiedy wszedł do mieszkania swojego przyjaciela, aby oznajmić, że właśnie zabił swoją żonę. Udusił ją, bo już nie wytrzymał. Powieka mu przy tym nie drgnie, a spokój jaki zachowa podczas przekazywania tej informacji będzie tyleż zatrważający, co niezwykle kokieteryjny. Chyba wszyscy w tym czasie zdążą się zastanowić dlaczego z takim opanowaniem nasz bohater obwieszcza tak tragiczną wiadomość.

Jak mówi sam tytuł sztuki, bohaterowie toczyć będą długą i głęboką rozmowę na temat swoich żon. I kiedy ich przyjaciel obwieści im, że oto zabił własną małżonkę, bo miał jej dość, to popchnie całą resztę do zastanowienia się co w ich życiu i długoletnich związkach tak naprawdę się dzieje. Czy w tym wszystkim jest jeszcze mowa o jakimś uczuciu. Dlaczego to ich relacje z partnerkami wyglądają na tak skomplikowane, przysparzają im niemałego bólu głowy, zamiast nieść ukojenie i radość dnia codziennego. Z czasem okaże się nawet, że historie jakie przewiną się przez ich rozmowę wcale proste nie są, a oni tak kryształowi jak zdali się na początku. Ale do wszystkiego dochodzić im przyjdzie (i nam widzom również) bardzo powoli. Lecz to nie będzie tak (o broń Boże nie!), że ze sceny powieje nudą, nic z tych rzeczy. I pewnie nie jednego zaskoczy jak to się dzieje, że tylko jedna rozmowa i jedno wydarzenie i zachowania bohaterów sprawią, że słuchać się tego będzie z wielkim zaciekawieniem.

Ale to pewnie też dlatego, że ta rozmowa trójki przyjaciół skojarzy nam się bardzo z naszym codziennym życiem. Z tymi rozmowami toczonymi z najbliższymi i różnymi puentami, które zawsze przecież wybijają się z tych „pogawędek”. I wśród wielu współczesnych spektakli ja pozwolę sobie nazwać sztukę Nasze żony klasyczną i piękną zarazem. Bo przez tę swoją prostotę aktorzy będą mogli stanąć pewnym krokiem na scenie i zbudować całą istotę dzieła na czymś co często odchodzi na drugi plan. Wojciech Pszoniak pamiętał jednak o ważności sztuki w ogóle i w swojej inscenizacji zawarł ją bardzo wyraźnie. Nie pozwolił widzowi zagubić się w jego reżyserskiej wizji. On po prostu zdecydował się całość oprzeć na aktorach. Na Jerzym Radziwiłowiczu, Wojciechu Malajkacie, a przy tym zaufał też sobie w tej sprawie. I dał wszystkim taką przestrzeń, że każdy z grających mógł rozwinąć wachlarz swojego doświadczenia i umiejętności na scenie. I sprawić, że widownia zatrzęsła się z wrażenia pod ich niezwykłym aktorskim talentem.

/fot. Krzysztof Bieliński/
Nasze żony
tytuł oryginalny: Nos Femmes
autor: Éric Assous
reżyseria: Wojciech Pszoniak
scenografia, kostiumy: Barbara Hanicka
światła: Artur Wytrykus
projekcje: Michał Jankowski
tłumaczenie: Bogusława Frosztęga
asystent reżysera: Joanna Kuberska
produkcja: Sabina Stępień
obsada: Wojciech Malajkat, Jerzy Radziwiłowicz, Wojciech Pszoniak

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE