Zmienny los Kandyda. Wywiad z Wojciechem Michalakiem

13:16

Sztuka Kandyd, czyli optymizm w reżyserii Macieja Wojtyszko i Adama Wojtyszko urzekła mnie swoją formą i aktorską grą. Pozazdrościłam głównemu bohaterowi beztroskości życia i dziecięcego spojrzenia na świat. Pozazdrościłam również Wojciechowi Michalakowi tytułowej roli, bo swoją grą udowodnił, że w każdym wieku można patrzeć na świat oczami dziecka. Jak sam powiedział: - Chcę, żeby w oczach Kandyda była nieustanna walka o ten dobry świat. Zwłaszcza, że zło będzie go podstępnie zachodzić. On po prostu będzie toczył bitwę o resztki swojej osobowości

/fot. Krzysztof Bieliński/

Agnieszka Kobroń: Gdybyś miał się jednoznacznie określić to nazwałbyś się pesymistą czy optymistą?
Wojciech Michalak: Wszystko zależy od tego jak pojąć definicję optymizmu… W naszej sztuce Kandyd, czyli optymizm w reżyserii Macieja Wojtyszko i Adama Wojtyszko pojęcie to można przedstawić dwojako. Z jednej strony optymizm jest wieczną nadzieją, niespożytym zapałem do próbowania wciąż nowych rzeczy, a także ogromną siłą odbudowywania się po porażkach. Mówiąc najprościej, akceptowaniem wszystkiego co przychodzi, jako element, który nas tworzy i wzmacnia. Ale z drugiej strony mamy definicję optymizmu, jako obłędu dowodzenia, że jest nam dobrze, kiedy w rzeczywistości dzieje nam się źle. W naszym Kandydzie te dwie interpretacje optymizmu co chwilę się przecinają, wprowadzając w psychice tytułowego bohatera niemało zamętu.

Zatrzymajmy się na chwilę, bo nadal nie powiedziałeś mi, która z definicji określa ciebie.
Po dwóch miesiącach pracy nad tą postacią nie mogę już chyba powiedzieć inaczej, jak to, że wybieram pierwszą z opcji. Czyli, że każde nieszczęście nas buduje, a właściwie przeżyte niepowodzenia sprawiają, że jesteśmy bardziej wartościowi i lepiej przygotowani do dalszego życia.

Z całkowitą pewnością, optymista.
Oczywiście, że tak. Pesymizm jest destrukcyjny i wolę omijać go szerokim łukiem. Można być ewentualnie optymistą-realistą… Jak powiedział do mnie w czasie prób Maciej Wojtyszko: wszelkie złe doświadczenia nas nie niszczą, tylko czynią bardziej smutnymi.

Grasz bohatera, o którym powiedziano, że ma najłagodniejszy charakter, co go cechuje?
Cechuje go takie dziecięce spojrzenie na świat. Spojrzenie, które każdy z nas kiedyś miał, ale chyba już o nim zapomniał. Kandyd wierzy, że wszystko będzie dobrze, że jest jakaś siła która chroni ludzi przed nieszczęściem i złem tego świata. Ma zapał do poznawania nowej rzeczywistości i czerpania z niej jak najwięcej, a do tego posiada jeszcze wiarę w niespożytą i idealną miłość. W cnotę wszystkich ludzi. On po prostu garnie się do nich, bo ma w sobie tyle pozytywnej energii, że chciałby nią obdarować innych. Ale czy świat mu na to pozwoli? To już trzeba zobaczyć w naszym spektaklu.

Jedno wydarzenie sprawia, że twój bohater musi zmierzyć się z taką normalną, szarą rzeczywistością. Czy ta zmiana otoczenia jakoś diametralnie zmieni jego charakter?
To zawsze jakoś wpływa na charakter człowieka, zwłaszcza tutaj gdzie mój bohater jest sam przeciw wszystkim. Bo kiedy Kandyd trafia do tego innego świata i próbuje znaleźć w nim swoją drogę, to okazuje się, że ten świat jest troszkę silniejszy od niego. On jednak cały czas próbuje walczyć, żeby nie dać zgubić się do końca. Jak ostatnio powiedział mi Tomek Schuchardt, optymista to człowiek, który utopiony w studni pełnej błota, nadal zadziornie bulgocze. I idealnie opisuje to mojego bohatera, który do samego końca ma w sobie tę iskierkę nadziei na pokonanie złych emocji i cały czas próbuje się czegoś złapać, wypłynąć na tę pozytywną drogę. Na ścieżkę, w którą wierzy.

A jak tobie walczy się na scenie takim bohaterem? Bo przecież też jesteś sam przeciw wszystkim.
Trudno powiedzieć, ale jeśli chodzi o kwestie aktorskie to ja nie jestem sam na tej scenie, na szczęście mam za sobą świetnych aktorów. Mam przyjemność być członkiem naprawdę zgranego, mocnego zespołu aktorskiego. Praca z nimi była czystą przyjemnością. Oczywiście, spieraliśmy się w różnych kwestiach, ale z tych sporów wynikało coś sensownego dla sztuki. Uważam, że przy tworzeniu wypowiedzi artystycznej zawsze należy brać pod uwagę krytyczne zdania innych, choćby nawet po to, by je finalnie świadomie odrzucić. I naprawdę dobrze nam to robiło. Lepiej się spierać, próbować niż iść po jakiejś wytyczonej trasie. Na tym zresztą polega urok teatru – na próbowaniu.

To od razu muszę zapytać o jakie spory chodziło?
Nie myśl, że były jakieś spory personalne (śmiech). Tutaj raczej chodziło o kwestie smaku i kwestie artystyczne. Mówiąc najprościej, jak rozwiązać daną sytuację sceniczną, żeby ona działała. Czy iść w prostotę środków, czy w tzw. dużą formę? Jak czytelnie pokazać widzom, że bawimy się w teatr w teatrze? Jaką ostateczną puentę ma mieć przedstawienie? Czy Kandyd powinien być całkowicie naiwnym człowiekiem?

A czy widz będzie miał wrażenie walki tych dwóch światów, pozytywnego i tego przepełnionego złem i negatywnymi emocjami?
Na pewno do tego dążę. Chcę, żeby w oczach Kandyda była nieustanna walka o ten dobry świat. Zwłaszcza, że zło będzie go podstępnie zachodzić. On po prostu będzie toczył bitwę o resztki swojej osobowości. Oczywiście, pierwsza część jest bardziej idylliczna niż druga, ale mogę zagwarantować, że przez całą naszą inscenizację jest żywo, kolorowo i dość radośnie, mimo gorzkiego przesłania.

/fot. Krzysztof Bieliński, Kandyd, czyli optymizm/
Dzieło Woltera nie tylko mówi o krytyce optymizmu, ale również o współczesnym człowieku.
Tak, teoretycznie Kandyd… jest polemiką między dwoma filozofiami. Między teodyceą Leibniza i wolterowskim pojęciem świata. Ale w naszym spektaklu skupiamy się bardziej na bliskich widzowi sprawach. Nie zajmujemy się polemiką filozoficzną sensu stricte, nasza inscenizacja przybiera nieco inną formę. Jak sama zobaczysz mamy dużo tańca i śpiewu, a podróż głównego bohatera przez różne kraje, staje się symbolicznym potraktowaniem ich w odniesieniu do świata dzisiejszego. Zresztą, wszystko w tym spektaklu odnosi się do współczesności. Po prostu staraliśmy się, żeby inteligentna dysputa między dwoma filozofiami istniała w tym spektaklu, ale była interesująca. Chcieliśmy, żeby ten wątek się pojawiał, ale gdzieś podskórnie i samoistnie wypływał z podróży Kandyda.

Jak już wspomniałeś będzie dużo tańca i śpiewu, bo spektakl Kandyd… przybrał u was formę musicalową.
Forma musicalowa to nie jest dość dokładne określenie. Mamy fragmenty opery, bardzo dużo piosenek zbiorowych i dużo ruchu. Jest to całkowita mieszanka stylów i nazwałbym ją raczej przedstawieniem muzycznym. Bo musical rządzi się dość surowymi prawami, a u nas tak nie jest. Nam zależało na inscenizacji, która przypadnie do różnych gustów i preferencji widzów.

Kandyd jest też twoją pierwszą dużą rolą w Teatrze Ateneum.
I mogę powiedzieć, że moje losy są podobne jak u Kandyda, bo każdy skutek miał swoją przyczynę i jakoś tak się zadziało w moim życiu, że wszystko ułożyło się najlepiej jak mogło. Od dzieciństwa tańczyłem, co spowodowało że dostałem się do serialu Tancerze gdzie grałem zbuntowanego artystę, muzyka i tancerza, który był przeciwko całemu światu. Stamtąd trafiłem do Teatru Narodowego, ponieważ do trzech spektakli potrzebowali osób, które grają, tańczą i śpiewają jednocześnie. Później zagrałem jeszcze w paru musicalach, co rozbudowało mój warsztat aktorski i dzięki temu mogłem dostać się do spektaklu Niech no tylko zakwitną jabłonie w reżyserii Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Ateneum. Tam z kolei zobaczył mnie Jacek Bończyk, który zabrał mnie do spektaklu Jacek Kaczmarski – lekcja historii. I ten cały warsztat, który do tej pory zgromadziłem próbuję teraz umieścić w Kandydzie…

A który ze spektakli w Teatrze Ateneum był tym, który pozwolił ci dostać się tutaj na etat?
To był pierwszy ze spektakli, czyli Niech no tylko zakwitną jabłonie. Zbierałem swoje doświadczenia i umiejętności, aż w dniu trzeciej próby generalnej dostałem się do naszego pięknego teatru.

Skoro mówimy o Kandydzie… jako o spektaklu muzycznym, to oprócz tego, że tańczysz musisz jeszcze dobrze śpiewać?
Z tego faktu, że zawsze brano mnie do przedstawień muzycznych wynika, że chyba umiem śpiewać, a przynajmniej wystarczająco (śmiech). Staram się to robić jak najlepiej na aktora przystało, dlatego też szkolę się cały czas w tej kwestii, staram poprawiać jakieś niedoskonałości.

A jak odnajdujesz się w tej muzycznej formie? Ona jest przecież dużo bardziej wymagająca od powiedzmy klasycznych spektakli.
Robiłem to już wiele razy, ale dopiero po sztuce Niech no tylko zakwitną jabłonie czuję się w tej formie dość pewnie. Zwłaszcza, że praca z Wojtkiem Kościelniakiem, który jest bardzo wymagającym reżyserem, bo zwraca uwagę na każdy szczegół, rozbudowała bardzo mój warsztat zawodowy. A zaraz potem było spotkanie z Jackiem Bończykiem, który dał mi mnóstwo cennych rad na przyszłe lata pracy. 

Mówisz o spektaklu Niech no tylko zakwitną jabłonie i Jacek Kaczmarski – lekcja historii, a co wyszlifowała w tobie nowego sztuka Kandyd, czyli optymizm?
Nie ukrywam, że lubię dużo pracować i pracując nad tą rolą przez półtora miesiąca nie wychodziłem z tego teatru w ogóle, więc mogę powiedzieć, że nauczyłem się samodzielnej pracy i pochłaniania wielkiej ilości tekstu na pamięć, a potem wkładania w niego życia. Nauczyłem się też dużej odporności psychicznej i ogromnej koncentracji, żeby w gronie jedenastu osób móc się odnaleźć…

…i przebić, przecież to twój bohater powinien błyszczeć na scenie.
To jest historia o Kandydzie, ale postacie tzw. drugoplanowe tworzą jego świat i są niemniej ważne od mojego bohatera. Bo Kandyd spotyka na swojej drodze mnóstwo dziwnych oraz barwnych osób, którego go zmieniają i z którymi musi się zmierzyć. To one wpływają na kształt jego życia. Bez nich mój bohater nic by się nie nauczył, niczego nie zobaczył, niczego nie poznał.

/fot. Bartek Warzecha, Niech no tylko zakwitną jabłonie reż. Wojciech Kościelniak/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE