Cabaret, reż. Krzysztof Jasiński

11:45

Długo nie trzeba zastanawiać się czego brakuje tej inscenizacji. Dlaczego Cabaret w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego traci już na starcie. Dlaczego to, co jest siłą tego dzieła gdzieś się gubi, a energia która powinna napędzać przedstawienie potyka się co chwilę. Błędów było tutaj co niemiara, kiepski humor też co jakiś czas uświetniał tę „imprezę”. Na tyle, że momentami wręcz nie chciało się tego oglądać

/fot. Rafał Kruszka/

Ja sama zwątpiłam co z tego dzieła powstanie, bo przyznajmy szczerze scena Teatru STU nie jest zbyt okazała, a tutaj trzeba przepychu i wielu innych bajerów, które Cabaret uświetnią. Więc jak to wszystko na tej scenie pomieścić? W tej kwestii – muszę przyznać – nieco się jednak pomyliłam. Okazało się, że w takiej oto przestrzeni można to dzieło zrealizować, na tyle że scenografia stała się największym atutem spektaklu. I chociaż rzecz powinna dziać się w wielu zmiennych przestrzeniach, wykorzystanie powierzchni sceny jako klubu Kit Kat czy mieszkania Clifforda Bradshaw w jednym, o dziwo nie przeszkadza, ba nawet bardzo dobrze wpisuje się w nową próbę przedstawienia i opowiedzenia historii Sally Bowles czy zbliżającego się widma II wojny światowej. Na tym jednak uwaga się skupia i zatrzymuje, bo wszystko co jest poza, traci swój urok i to już od pierwszych minut.

Cabaret wyróżnia się tym, że energia powinna tutaj tryskać z każdej możliwej płaszczyzny, bohaterowie powinni być jacyś, a historia tak zostać przedstawiona żeby było widać związki przyczynowo-skutkowe. A tutaj wszystko jest nie tak. Zaczyna się i kończy bez żadnych spektakularnych epizodów. Zacznijmy od tego, że o żadnej energii nie było tutaj mowy. Pierwsza scena, która powinna przygotować nas do tej szalonej nocy była – inaczej nie da się tego określić – mdła i nijaka. Mistrz Ceremonii (Łukasz Szczepanowski) zawiódł, zaś taniec słynnych dziewczyn klubu Kit Kat został pozbawiony jakiegokolwiek uroku. Miałam wrażenie jakby wszyscy grali przymusowo, dokładnie nie wiedząc co mają/chcą tą pierwszą i najważniejszą sceną powiedzieć. Myślami cofnęłam się do Żołnierza Królowej Madagaskaru Krzysztofa Jasińskiego, który nie tak dawno miał premierę na scenie Teatru Polskiego i widzę dokładnie ten sam błąd. Początek odpycha, nie przynosi oczekiwanego skutku i gdyby tak tylko zacząć ten spektakl pięć minut później mogłoby naprawdę być dużo lepiej. Nadzieja, jednak na to, że się poprawi była duża, bo Żołnierz… też źle zaczął, ale do swojego końca dobił z godnością i humorem. Tutaj było tylko gorzej, kiepskie żarty raziły, a przebranie Mistrza Cabaretu za muzułmanina, który właśnie ma zamiar wysadzić siebie i całą widownię było kompletnie nie na miejscu. Powieleniem stereotypu, z którym mimo wszystko staramy się walczyć. Czy naprawdę tak słabe żarty mają uświetniać takie widowiska?

Pomimo, że ten lepszy i gorszy humorem był to nic jednak nie sprawiło, że spektakl tętnił życiem, a energia wypełniała całą przestrzeń. Brakowało tego poweru, który Cabaret po prostu ma. I mimo, że w dziele widoczne jest widmo zbliżającej się II wojny światowej to całe to towarzystwo naprawdę wciąż dobrze się bawi. Przynajmniej tak to powinno zostać przedstawione. Tu jest inaczej. Zapewne ciężar leży po dwóch stronach, reżyser próbował to wyważyć, zrobić po swojemu, a aktorzy zagrać tak, żeby nie powielać schematów. Tylko zabrakło tutaj subtelności i tych drobiazgów o które wszyscy powinni zadbać. Historia w ogóle nie trzymała się w ryzach. Każdy grał coś innego, nie było widać żadnych zależności pomiędzy Sally i Cliffordem, nie czuło się atmosfery tamtych Niemiec, a kwestia żydowska była tak źle nakreślona, że nie wiadomo było czy w tym wypadku to kolejny kiepski żart czy może jednak prawda.

Rozumiem, że reżyser chciał dołożyć trochę „od siebie” do tego dzieła i zrobić to po swojemu, ale chyba źle wyważył proporcje. W miejscu gdzie cała relacja Sally i Clifforda powinna przybierać na sile zabrakło tej siły, a to spowodowało że bohaterowie byli papierowi. Zresztą, z Clifforda zrobili chłopczyka, który o świecie niewiele wie, a każdy kto zna Cabaret wie, że on był inny, to nie młodość go wyróżniała. I co by nie mówić ta rola zdecydowanie nie była dla Macieja Grubicha. Sally zaś zabrano seksapilu i wdzięku, i to trochę dziwi, bo Joanna Pocica jak chce to potrafi. Tymczasem, wykorzeniono z tej postaci dodatkowo niezrównoważenie i szaleństwo. I tak po prostu została zwykłą Sally, bez wielkiej gwiazdy jaką powinna być w klubie Kit Kat. I patrząc na to widowisko muszę powiedzieć, że każdej postaci coś zabrano. Jedynie Kamila Bestry pochwaliła się świetnym głosem, a Łukasz Szczepanowski w otoczce tego wszystkiego naprawdę świetnie zagrał. Zrobił z Emcee swojego bohatera, nie powielił roli filmowej, nie próbował na siłę podrabiać. Zagrał to po swojemu i zrobił to tak, że na scenie przyćmił wszystkich. I nie wątpię, że podobnie będzie z Krzysztofem Kwiatkowskim, który w takich rolach też sprawdza się bardzo dobrze. Tylko pytanie, co w tym przypadku z całą resztą?


Cabaret
Teatr STU
reżyseria: Krzysztof Jasiński 
tłumaczenie: Kazimierz Piotrowski, Wojciech Młynarski 
scenografia: Marta Wieczorek, Maciej Czuchryta 
choreografia: Jarosław Staniek 
kierownictwo muzyczne: Konrad Mastyło 
orkiestra: Konrad Mastyło, Ignacy Stojek, Piotr Nowak, Robert Szczerba, Michał Braszak / Szymon Frankowski, Michał Peiker / Michał Balicki 
aranżacje: Ignacy Stojek 
obsada: Beata Rybotycka, Dorota Zięciowska, Rafał Dziwisz/Andrzej Róg, Krzysztof Kwiatkowski/Łukasz Szczepanowski, Maciej Grubich/Aleksander Talkowski, Marcin Zacharzewski, Joanna Pocica/Paulina Kondrak, Kamila Bestry/Anna Siek

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE