Imię róży, reż. Radosław Rychcik

11:45

Włochy, 1327 rok. Do opactwa benedyktynów przybywa Wilhelm z Baskerville i jego uczeń Adso z Melku, którzy od Opata Abbona otrzymują bardzo ważne zadanie. Muszą rozwiązać przyczynę tajemniczej śmierci jednego z iluminatorów. Podejmują się tego wyzwania i zaczynają kryminalny pościg. Tyle i aż tyle w swoim ponad trzygodzinnym spektaklu pokazuje Radosław Rychcik. Reszta to niespełnione oczekiwania widzów

/fot. Piotr Lis/

Bez wątpienia powieść Imię róży w reżyserii Radosława Rychcika traci na znaczeniu. To już nie jest to kultowe dzieło Umberto Eco, łączące w sobie najlepsze kryminalne wątki. Z połączenia Sherlocka Holmesa i dobrze nam znanego obecnie serialu True Detective zostaje totalna miazga. To już nawet nie jest kryminał, w którym najważniejszą sprawą jest rozwiązanie zagadki zabójstwa. To już nawet nie jest zbiór rozważań filozoficznych czy teologicznych, o które przecież Eco tak walczył w swoim „kryminale”. Zostaje nam… Cóż, Nuda. I każdy z możliwych jej wymiarów. Niestety, ale Radosław Rychcik nie siłuje się na wybór tematu wiodącego. Woli zrezygnować z różnych kompilacji tekstów i swojej pomysłowości, opierając się wyłącznie na wybiórczym streszczeniu tego obszernego dzieła. I tak zostaje nam tylko powiastka, w której żaden watek nie jest wystarczająco zajmujący. My nawet nie poznajemy bohaterów tej sztuki. Skupiamy się wyłącznie na dialogach między Wilhelm z Baskerville (Rafał Dziwisz) i Adso z Melku (Karol Kubasiewicz), a jak na trzygodzinne przedstawienie to zdecydowanie za mało.

Klimat epoki, piękny obraz klasztoru, kostiumy aktorów oddające ten ascetyczny klimat życia mnichów współgra z tym co Eco ujmował, ale cały ten efekt zostaje zepsuty już na samym początku kiedy starszy już wiekiem Adso wychodzi na scenę i zapowiada widzom, że zaraz zobaczą tydzień z jego życia za pomocą kamery. I właśnie te słowa: „za pomocą kamery” wpłynęły na cały przebieg spektaklu. Bo byłam pewna, że po tych słowach zerwiemy ze średniowiecznym klimatem i trochę namieszamy w nim współczesnością. Okazuje się jednak, że to było moje złudne marzenie. A my zostaliśmy w tym dawnym klimacie z kamerą w ręku, która rzeczywiście może i trochę nam pokaże. Ale takie nowinki technologiczne w średniowieczu to naprawdę były szok kulturowy. Zaś idealnym podsumowaniem tego staje się ostatnia scena pożaru, która po całej tej trzygodzinnej tyradzie jest niczym dobry żart.

Aktorzy – jak można przypuszczać – giną w gąszczu takiej wizji reżysera. Podobnie jak samo dzieło, tracą na wartości. Z naprawdę dobrego i doświadczonego zespołu Teatru Słowackiego Radek Rychcik niewiele zostawia. Na tyle, że każdy najmniejszy błąd dykcyjny, nieodpowiedni wyraz twarzy zostaje na scenie dopatrzony i bardzo dobitnie skomentowany. Dla mnie na tyle ta gra nie trzymała się żadnych ram, że pozytywnie nie jestem w stanie ocenić nikogo. Może poza jedną aktorką. Bo w całym tym rozgardiaszu docenić wypada rolę Poli Błasik. Aktorka nie odezwała się na scenie ani słowem, ale to jak emocjonalnie zagrała swoją postać, jak ożywiła ją samym gestem, ruchem, postawą naprawdę robi ogromne wrażenie. I dziękuję jej za to. Bo sprawiła, że nie uciekłam z widowni jak planowałam, a zostałam do samego końca. O całej reszcie jestem w stanie powiedzieć tylko tyle, że zdecydowanie lepiej oddać się lekturze w domowym zaciszu niż garnąć się do teatru na to dzieło.

/fot. Piotr Lis/
Imię róży
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
tekst: Umberto Eco
reżyseria, adaptacja sceniczna: Radosław Rychcik
scenografia: Anna Maria Karczmarska
choreografia: Jakub Lewandowski
muzyka, multimedia: Michał Lis, Piotr Lis
światło: Paulina Goral
producent: Agata Schweiger
obsada: Rafał Dziwisz, Karol Kubasiewicz, Tomasz Międzik, Feliks Szajnert, Marcin Sianko, Maciej Jackowski, Grzegorz Łukawski, Sławomir Rokita, Krzysztof Piątkowski, Tadeusz Zięba, Rafał Szumera, Daniel Malchar, Tomasz Augustynowicz, Antoni Milancej, Jerzy Światłoń, Pola Błasik

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE