Lilla Weneda, reż. Michał Zadara

12:25

Zwycięskiej pieśni nie usłyszy ten spektakl. Tak jak potoczyły się losy Wenedów, tak i potoczą się losy spektaklu Lilla Weneda w reżyserii Michała Zadary. Aktorsko wyśmienity. Scenograficznie przemyślany. Realizacyjnie dobrze zrobiony. Ale to nie wystarcza na zyskanie statusu wybitnego. Jasny przekaz reżysera traci się gdzieś w romantycznych ideach i chęci przywołania współczesnej przestrzeni

/fot. Krzysztof Bieliński/

Gdyby zawierzyć Słowackiemu to właśnie odnaleziony w Szwajcarii grób Julii Alpinuli, a raczej widniejący na nim napis: Tu leżę / Nieszczęśliwego ojca, nieszczęśliwa córka, / Bogów Awentyńskich kapłanka / Wyprosić ojca od śmierci nie mogłam. / Nieszczęśliwie umrzeć w losach jego było. / Żyłam lat XXI!! – stał się inspiracją do stworzenia Lilli Wenedy. Ukończona w grudniu 1839 roku tragedia miała być jednym z sześciu utworów wchodzących w cykl kronik dramatycznych. Zamysł ten nigdy jednak nie doczekał się końca. To prawdopodobnie sukces tegoż utworu powstrzymał wieszcza przed napisaniem kolejnych części. Fabuła tragedii zarysowana wokół Wenedów broniących się przed podbojem Lechitów miała być głosem Słowackiego w trwającej ówcześnie dyskusji o początkach narodu polskiego. Podążając za tworzącymi się poglądami historiozoficznymi i historiograficznymi wieszcz przemycił w utworze własną myśl, próbując z niej stworzyć mit. Obraz przedstawionej przez niego wojny został jednak silnie przerysowany oddając sporą część jej zrozumienia w ręce tematu powstania listopadowego, który zabrania kiedykolwiek zabliźnić się ranie i pamięci po poniesionej klęsce.

Śladem Słowackiego podążył Michał Zadara, który przeniósł Lillę Wenedę na scenę Teatru Powszechnego. I chociaż reżyser współpracując z Anną Czerniawską skrupulatnie starał się to wybitne dzieło wybitnego wieszcza przenieść na deski teatru bez jakiegokolwiek uszczerbku interpretacyjnego, to jego myśl daleko odbiegła od romantycznej idei. Wojna pomiędzy Lechitami i Wenedami (na scenie rozróżniamy ich po opaskach na przedramieniu z literą W) jest krwawa i brutalna, jednak żaden z narodów nie urasta tutaj do rangi herosów, co u Słowackiego zostało bardzo silnie zarysowane. Tutaj zarówno Lechici jak i Wenedzi są silnym fizycznie i moralnie narodem. Widz nie dostaje przez to jednoznacznej odpowiedzi, kto tutaj jest tak naprawdę tym dobrym, tylko staje pośrodku tych walk nie potrafiąc określić po czyjej stronie leży wina.

Pomimo zachowania wierności tekstu, publiczność może odnaleźć tutaj kilka elementów sugerujących, że o współczesności będzie mowa. Takim elementem staje się zwłaszcza aparat fotograficzny. Okrucieństwo wojny uwiecznione na kliszy fotograficznej pokazuje tylko, jak bardzo żołnierze (i my odbiorcy tych zdjęć też) znieczulili się na działania i okrucieństwo wojny. Jak bardzo obojętność na ludzkie cierpienie została zdominowana przez ludzką powierzchowność i chęć wklejenia cierpienia do „rodzinnego albumu”. Spektakl nie boi się sięgnąć również po wątek religijny i stanąć naprzeciw kościołowi. Postać św. Gwalberta (Grzegorz Falkowski) jest ośmieszona, a moc jego świętych zdolności umniejszona. Jego jedyną radą na uratowanie króla Cerwida (Edward Linde-Lubaszenko) jest ślub czystości Lilli Wenedy, a pomoc w działaniach zbrojnych odnosi się zaledwie do podniesienia krzyża i ratowania własnego życia. Postać kapłana jest jednak znikoma, wydaje się, że jej intencją było wyłącznie wprowadzenie do spektaklu roli Bartosza Porczyka, który wcielił się w Ślaza – kłamcę i obłudnika. Każde jego pojawienie się na scenie zapewnia komediowy nastój i śmiech wśród publiczności. To jego postać ożywia cały spektakl i staje się wytchnieniem od tekstu Słowackiego. Ujmuje pomimo tego, że jest obłudna i uwodzi, bo zagrana została przez Bartosza Porczyka. A jego talentu nie da się podważyć.

Wielość wątków i podporządkowanie wszystkich postaci walce, skupia symboliczność utworu na jednej postaci, na królowej Gwinonie (Paulina Holtz). Nawet magiczna moc harfy i wiara w to, że za jej pomocą Wenedowie zwyciężą nie wybrzmiała tak mocno jak silna postać kobieca. Gwinona, nazwana okrutną Lady Makbet, w swym postępowaniu, nie ugięła się przed błaganiami Lilli Wenedy (Barbara Wysocka) tylko stopniowo dążyła do zabicia jej ojca. Bała się ośmieszenia, dlatego też nie cofała się od żadnej ze swoich decyzji. Tylko ona jedna postępowała tak jak uważała za słuszne, w pełni swej bezwzględności. Wyraźność jej postaci zdecydowanie górowała nad wszystkimi innymi. A bezwzględność postępowania i psychologiczne ujęcie bohaterki zdominował fabułę spektaklu. Zadara wyraźnie zaakcentował upadek tej postaci. Upadek kobiety zbyt silnej. Wcielająca się w tę rolę Paulina Holtz uwiodła surową postawą i stanowczością. I bez wątpienia pogratulować należy twórcą dobrego obsadzenia roli królowej Gwinony.

Nie bez znaczenia pozostaje tło fabuły. Scenografia autorstwa Roberta Rumasa to teren ciężkich walka. Pobojowisko, po którym walają się szczątki ludzkiego ciała. Słowo wojna wybrzmiewa z każdej jej części. Tutaj nie ma ucieczki przed nadchodzącymi wydarzeniami, – co potwierdza przepowiednia Rozy Wenedy (Karolina Adamczyk) – tutaj trzeba wejść w sam środek walk i podążyć za przeznaczeniem. Interpretacja tego przekazu wydaje się prosta, tak jak odczytanie tekstu Słowackiego w założeniach Zadary jednoznaczne. Coś jednak w sztuce nie pasuje, coś nie współgra. Świetnie aktorsko zagrany spektakl, gaśnie przy trudnym języku Słowackiego i oczywistych reżyserskich zabiegach. Nie wiedzieć, czemu zabrakło elementu chwytającego za serce, który wyniesie tę sztukę na piedestał i nada jej termin ważności i aktualności. Piorytet nie został nadany.

/fot. Krzysztof Bieliński/
Lilla Weneda
tekst: Juliusz Słowacki
reżyseria: Michał Zadara
dramaturgia: Anna Czerniawska
scenografia: Robert Rumas
kostiumy: Arek Ślesiński
światło: Artur Sienicki
obsada: Karolina Adamczyk, Paulina Holtz, Barbara Wysocka, Arkadiusz Brykalski, Grzegorz Falkowski, Michał Kruk, Edward Linde-Lubaszenko, Bartosz Porczyk, Michał Tokaj

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE