Między sceną a estradą. Wywiad z Maciejem Miecznikowskim

07:35

Najpierw była Kolacja na cztery ręce, a później Dzień świra opera | musical, gdzie Maciej Miecznikowski zagrał samego Adasia Miauczyńskiego. A jest to rola niezwykle wymagająca, która stała się przecież fenomenem wszechczasów. Aktor nie upatrywał jednak wzorca w dobrze znanym filmie tylko stworzył nowy wymiar Miauczyńskiego, który – śmiem twierdzić – również zapamiętany może zostać przez przyszłe pokolenia. Ale czy taki powrót na scenę należał do łatwych?

/fot. Sylwester Ciszek, Dzień świra opera | musical reż. M. Kołaczkowski/

Agnieszka Kobroń: Ile razy zamiesza pan herbatę zanim zacznie ją pić?
Maciej Miecznikowski: Na scenie czy w życiu?

Oczywiście, obie opcje mnie interesują (śmiech).
Na scenie jest dokładnie tak jak w filmie Dzień świra Marka Koterskiego, czyli wszystko robię po siedem razy. A w życiu? Nie zauważyłem nic niepokojącego, czyli raczej nie borykam się z problemami Adasia Miauczyńskiego. Daleko mi też do jego osobowości, choć na pewno jest jakiś wspólny mianownik. Musiałem Adasia odnaleźć w sobie, żeby ze mnie wyszedł na scenie. Też mam w sobie „demony”, każdy je ma, tylko niektórzy sobie z nimi gorzej radzą.

Podejrzewam, że w myśl tych słów żadne natręctwa nie rządzą pana życiem.
Nie, ale mam jedno dziwne doświadczenie z czasów dzieciństwa i szkoły muzycznej. Pamiętam, że gdy nauczyłem się grać jakiś utwór, to panicznie się bałem, że w nocy go zapomnę. Dlatego gdy tylko się budziłem, to ze strachem pędziłem do pianina, żeby sprawdzić, czy coś jeszcze pamiętam. I za każdym razem ta sama ulga - uff, jednak nic nie zapominałem. To chyba musiała być dla mnie jakaś trauma, bo do dziś pamiętam te pobudki i zbieganie po schodach.

Po części nie dziwie się tym lękom, ponieważ muzyka zajęła spory kawał pańskiego życia, a czy muzyk przygotowuje się do występu tak samo jak aktor?
W życiu muzyka najważniejsza jest praktyka. Często jedną frazę powtarza się ponad czterdzieści parę razy. W kółko gra się utwór czy jego fragment, który nie wychodzi. Powtarza się go tak długo, aż wyrobi się pamięć mięśniową, czyli do znudzenia. Wiem, że to może brzmieć trochę strasznie, ale tak jest. Podobnie jest w aktorstwie, dopiero nieustanne powtarzanie tekstu przynosi efekty. Czasami trzeba po prostu wyłączyć mózg i dać się spontanicznie ponieść. To pozwala naszej pamięci na przypomnienie sobie tych kwestii, które były wielokrotnie powtarzane podczas prób.

Czyli w grę wchodzą tylko ćwiczenia w ciszy i spokoju?
Kiedy przychodzą do mnie jakieś osoby, które chcą porad dotyczących gry na instrumencie albo wokalu, to zawsze im mówię, że wokalista nie może uczyć się tak jak uczy się instrumentalista. Ponieważ on potrzebuje ciszy i spokoju, w przeciwnym razie jego głos będzie cierpiał. Przedzieranie się przez jakieś szumy i hałasy jest bardzo męczące, głos ludzki nie jest w stanie udźwignąć ćwiczeń będąc w otoczeniu instrumentów czy innych wokali. Dlatego ja ucząc się tekstu, najczęściej chodzę po parku i powtarzam w samotności. To mnie rozluźnia. Kiedy byłem dzieckiem, to często nawet śmiano się ze mnie z tego powodu, bo zdarzało się, że wracając ze szkoły powtarzałem sobie pod nosem tekst zapominając, że jestem w miejscu publicznym. Ludzie po prostu myśleli, że gadam sam ze sobą… (śmiech).

Może to spowodowało, że wybrał pan taką a nie inną drogę zawodową. Że w końcu odważył się pan wyjść na scenę jako aktor.
Studia, które skończyłem, czyli śpiew operowy na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku, przygotowywały mnie również do pracy aktora. W głównej mierze chodziło oczywiście o występy na scenie operowej, no ale jakoś tak się potoczyło moje życie, że zająłem się muzyką. Ale teatr do mnie wrócił, i to nie ten operowy. Wszystko zaczęło się od telefonu z Teatru Kamienica, kiedy to dyrektor Emilian Kamiński zaproponował mi udział w sztuce Kolacja na cztery ręce. Kiedy usłyszałem, że grać będę u boku samego Emiliana Kamińskiego i Olafa Lubaszenki, a spektakl wyreżyseruje Krzysztof Jasiński, to zgodziłem się od razu. Miałem tylko jeden warunek, powiedziałem, że zgodzę się, jeśli otrzymam całe mnóstwo uwag, że zostanę zmuszony do ciężkiej pracy nad rolą, że nie będę traktowany ulgowo. Dziś już wiem, że i tak nikt by mi nie odpuścił! (śmiech)

I dużo tych uwag było?
Bardzo dużo. Estrada popsuła we mnie aktora, ale mam nadzieję, że dało się to dobrze naprawić. Ale to przejście z jednej formy w drugą było naprawdę ciężkie. Podczas występów muzycznych bardzo chętnie nawiązuję kontakt z publicznością, jako ja, Maciej Miecznikowski. Nie mogę tego robić ani jako Schmidt ani jako Miauczyński, a początkowo mnie kusiło, żeby czasem puścić oczko do publiczności.

Od Marcina Kołaczkowskiego, reżysera spektaklu Dzień świra opera | musical, też pan usłyszał wiele uwag?
Oczywiście i również w tym przypadku sam ciągle o nie prosiłem. Przyszedłem do teatru, żeby się rozwijać, żeby pracować nad nową formą sztuki, żeby wyszlifować dawne umiejętności i nauczyć się nowych rzeczy. Nie ukrywam - słuchanie tych uwag bywało czasami nieprzyjemne, ale zawsze miałem w głowie, że robimy to dla dobra spektaklu, dla widzów. To dodawało mi motywacji i ułatwiało chowanie dumy do kieszeni. Dlatego wspominam bardzo dobrze zarówno pracę z Marcinem Kołaczkowskim jak i Krzysztofem Jasińskim. Nikt się z nikim nie pokłócił. Wręcz przeciwnie. (śmiech).

Mogę już chyba zdradzić, że kiedy rozmawiałam z Marcinem Kołaczkowskim przed premierą spektaklu Dzień świra… to usłyszałam, że kiedy wiadome już było jaka sztuka powstanie, to reżyser wiedział, że chce mieć pana w obsadzie. A, że pan się zgodził bez wahania.
(śmiech) Może nie tak od razu się zgodziłem, bo już wiedziałem, czym to pachnie, ile to będzie pracy. Bardzo spodobało mi się jednak, że to będzie spektakl muzyczny, ze świetną, dojrzałą muzyką, wymagającą nie tylko dla wykonawcy, ale też dla odbiorcy. Poza tym znałem Marcina już wcześniej ze współpracy przy innych projektach. Miałem zaufanie do niego, jak się zresztą potem okazało - słusznie. Marcin był świetnie przygotowany. Potrafił nie tylko jasno powiedzieć, czego od nas oczekuje, ale również dobrać odpowiednią obsadę. I zrobił to naprawdę świetnie, mówię oczywiście o pozostałych artystach: Joasia Kołaczkowska, Beata Rybotycka, Kwartet Rampa, Wojtek Solarz. W dodatku wszyscy się zaprzyjaźniliśmy. Aż chce się przychodzić do pracy. Jesteśmy też w stałym, sympatycznym kontakcie poza nią. I to jest cudowne...

…i efekt tej współpracy był niesamowity. Na początku bałam się, że oglądając spektakl będę czuć, że oglądam kalkę filmu. A okazało się, że całkowicie zapomniałam o dziele Marka Koterskiego.
Bardzo się cieszę, bo rzeczywiście staraliśmy się stworzyć coś innego. Na pewno wiele zmienia fakt, że śpiewamy, a ludzie często nie zdają sobie sprawy, jak wielki to ma wpływ na odbiór całości. Śpiewanie niejako uwalnia nas z własnego ciała i na wiele pozwala. Ono podbija i uzasadnia nasze emocje, uczucia. Czasami kiedy chcemy coś powiedzieć, to słowa nas ograniczają, a muzyka niesie słowa na inny poziom percepcji. Po latach doświadczenia mogę to powiedzieć z pełną świadomością (śmiech). Więc taka mała rada dla wszystkich, którzy chcą komuś wyznać miłość: lepiej to zaśpiewać.

/fot. Rafał Latoszek/
Nie bał pan się mierzyć z fenomenem filmu, z rolą Adasia Miauczyńskiego?
Dopiero po fakcie, kiedy już się zgodziłem, zacząłem o tym myśleć. I ponownie obejrzałem film. Ale wtedy było już za późno i nie mogłem się wycofać (śmiech). Oczywiście, że świadomość wielkiej roli Marka Kondrata trochę podcinała mi skrzydła. Czasami naprawdę lepiej nie wiedzieć. Podobno lepsi biznesmeni to tacy, którzy nie mają pojęcia o prawie, finansach i marketingu. Oni się nie przejmują niczym, prą do przodu, i mogą odnieść na trudnym polu bardzo spektakularne sukcesy. Ale mogą też trafić za kratki. Trzeba więc sobie zadać pytanie, jak bardzo chce się w życiu ryzykować.

Ale po premierze i kilku spektaklach później może pan chyba powiedzieć, że było dobrze?
Chciałbym, żeby każdy spektakl był na najwyższym poziomie. Dlatego staram się nie myśleć, że coś mi się udało, tylko skupiać się na tym, co będzie dalej, czy uda mi się jeszcze rozwinąć rolę. Na pewno zeszło ze mnie zdenerwowanie, chociaż tremę mam zawsze przed wejściem na scenę. Ale taką pomocną, która mnie mobilizuje.

Więc jak to jest zostać nowym Adasiem Miauczyńskim?
Właściwie to nie wiem. Czytałem tekst i uczyłem się tych „nutek”. Szukałem po prostu swojego Adasia. Na początku miałem problem, żeby go polubić. Jest homofobem, ciągle kłóci się z matką i byłą żoną, synowi funduje huśtawkę emocjonalną, denerwują go ludzie, zwierzęta, praca. Ale udało mi się go trochę zrozumieć. Ja też klnę, kiedy od szóstej rano pies sąsiadów szczeka na całą okolicę i mnie budzi. Choć sam mam cztery psy, i kocham zwierzęta, to jednak odczuwam wtedy złość.
I w końcu Adasia nawet trochę polubiłem, za jego wielką ojcowską miłość do syna, no i za to, że lubi taniec. I to by było na tyle (śmiech). Ostatecznie doszedłem do wniosku, że przede wszystkim jest mi go żal. On ciągle szuka szczęścia wokół, zamiast w sobie. Dlatego jest nieszczęśliwy. Sam sobie funduje taki los. Wszyscy mamy takie skłonności, więc może warto popatrzeć na Adasia i spróbować go nie naśladować.

Przez to, co pokazujecie widzowie sami zaczynają zastanawiać się co jest nie tak z tymi bohaterami.
I to jest właśnie taki spektakl, który skłania nas do myślenia, kim my tak właściwie jesteśmy, co sprawia że jesteśmy szczęśliwi i co jest może nie tak z naszym własnym życiem. Może ta kompletna bezradność, którą widzimy w głównym bohaterze, skłoni nas do szukania dobrych rozwiązań dla nas samych. On wciąż tkwi w jakimś martwym punkcie, dlatego warto się zastanowić, dlaczego tak się dzieje i jak z tej trudnej sytuacji wyjść. Jeśli chcemy dać szczęście innym, to musimy najpierw znaleźć je w sobie i dla siebie. Jak w samolocie, najpierw nasza maska tlenowa, a potem pomagamy innym.

To tak jak pan powiedział, że praca w teatrze daje panu radość, a Miauczyńskiemu tej radości nie daje nic. Praca nauczyciela nie jest dla niego, nawet pisanie wierszy mu nie szło…
Biedne te dzieci, które ktoś taki uczyłby w szkole…

Dlatego wydaje mi się, że ten bohater jest idealnym przykładem na to, że my uwielbiamy narzekać i nic nie robić, aby to się skończyło. Aby nasze życie się polepszyło, a my byliśmy w nim szczęśliwi.
Dlatego finał jest taki gorzki. Adaś poznaje w końcu kobietę swojego życia, o której tak marzył, ale ostatecznie stwierdza, że jej nie chce, bo będzie mu tylko przeszkadzać. To jest bardzo smutna konstatacja. Przecież prawdziwa miłość nas nie uratuje, jeśli ją odrzucimy. Nie chciałbym się bawić w psychologa, ale to jest międzypokoleniowe błędne koło. Sami powtarzamy postawy naszych rodziców, a naszym dzieciom przekazujemy zapamiętane wzorce. Ja też się na tym łapię.

Ale mówi pan o tym, więc ma pan tego świadomość.
Ten spektakl mi w tym pomógł, dlatego drodzy widzowie przychodźcie zobaczyć (śmiech) i posłuchać. Przy okazji tutaj duży ukłon w stronę Hadriana Tabęckiego, który stworzył coś zupełnie oryginalnego, niemieszczącego się w teatralnych ramach. To się na tyle nie mieściło w żadnej szufladzie, że powstał spektakl zwany opero-musicalem. Jakaś zupełnie nowa forma.

Myśli pan, że po 15 latach od premiery filmu, w roku 2017 Adasia Miauczyńskiego będą denerwować wciąż te same rzeczy, pojawią się jakieś nowe, a może coś przestanie już na niego działać?
Pryzmat Adasia jest rzeczywiście inny, ale wciąż niezwykle aktualny. Okazało się, że Adaś jest po prostu ponadczasowy. Wydaje mi się, że tych rzeczy może być trochę mniej, albo są inne. Na pewno zmieniliśmy się jako społeczeństwo i nawet wymachiwanie flagą, które pojawia się w naszym Dniu świra, znaczy coś innego niż kiedyś. A już w kontekście ostatnich wydarzeń stało się bardzo aktualnym symbolem. Każdy może to sobie jednak zinterpretować po swojemu.

Nie da się ukryć, że oglądając spektakl czujemy, że zahacza on o sprawy społeczno-polityczne.
Na pewno. Ja przede wszystkim czuję, że jesteśmy zmęczeni i podenerwowani polityką. Dobrze by było, gdyby ona nam służyła, żebyśmy umieli i chcieli dyskutować na poziomie, ze spokojem. Nie zawsze da się znaleźć kompromis, ale warto próbować. Adasiowi też byłoby łatwiej tego szczęścia szukać w sobie, gdyby nie miał tylu ograniczeń, więc może jednak nie powinienem go aż tak krytykować. Może jednak trzeba założyć, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć drugiego człowieka. Bo nie nosimy jego butów i nigdy ich nie założymy.

Mówi pan, że teatr uczy rozmowy, więc chyba polubił pan to bycie na scenie jako aktor?
Bardzo. Tylu rzeczy dowiedziałem się o sobie będąc na scenie. I to nie zawsze są rzeczy przyjemne…

A może pan zdradzić o czym mowa?
Okazało się, że jestem leniwy. Dlatego to mnie tyle kosztowało. Prawie pół roku się przygotowywałem. Taka praca niektórym może wydawać się łatwa i przyjemna, ale dla mnie była naprawdę ciężka i momentami frustrująca. W dodatku bez gwarancji jakiejkolwiek nagrody w postaci sukcesu. Ale dowiedziałem się też, że potrafię każdą sprawę doprowadzić do końca, że wszystkie projekty, nawet mimo przeciwności, traktuję bardzo poważnie, i że mam w sobie duże pokłady cierpliwości. Bilans jest jednak dodatni.

/fot. Sylwester Ciszek, Dzień świra opera | musical reż. M. Kołaczkowski/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE